niedziela, 16 grudnia 2012

Jack Destroy Ending

Dzięki mojej kochanej becie, która szybko sprawdziła moje wypociny, mogę dziś wrzucić kolejny one-shoot. Jestem jej podwójnie wdzięczny, gdyż pomimo, iż nie przepada za serią, czyta wszystko co napiszę. Tym razem napisałem zakończenie gry. Nie wiem jak wyszło, sami oceńcie. Miłego czytania.

- Do what you must!
Jamie patrzył na widmową postać dziecka, na zaawansowaną sztuczną inteligencje, przez którą powtarzały się Cykle, przybywali Żniwiarze. Na twarzy projekcji nie dostrzegał żadnych emocji – ani pozytywnych, ani negatywnych.
Shepard odwrócił wzrok. Znów miał wybierać. Decydować za tryliony istnień. Miał już tego dość. Wszystko, koniec końców lądowało na jego barkach. Brakowało mu na to sił.
Ledwie trzymał się na nogach, z trudem oddychał, kręciło mu się w głowie, żołądek podchodził do gardła. Nie potrafił stwierdzić, kiedy przestał krwawić. Zaschnięte ścieżki krwi, przecinały całe jego ciało.
Zamknął oczy. Po raz pierwszy miał ochotę na płacz. Miał dość. Choć bardzo tego pragnął, nie potrafił uronić, ani jednej łzy. Jego organizm był u kresu. Musiał podjąć decyzję, musiał podjąć ją teraz. Odetchnął głęboko, otwierając oczy.
Wolnym krokiem, powłuczając nogami, ruszył w kierunku zaszklonego zbiornika. Nie miał pojęcia, co się w nim znajduje, ale jeżeli Katalizator miał rację, raz na zawsze zniszczy Żniwiarzy. Szedł wolno, stawiając ostrożnie każdy krok. W prawej dłoni, mocno ściskał jedyną broń, jaka mu pozostała.
I wtedy siły go opuściły. Zachwiał się, ciągnięty przez ciężar pistoletu na prawą stronę. Miał wrażenie, że spada w głęboką przepaść. Nie upadł. Coś go zatrzymał, przytrzymało w pozycji w miarę pionowej.
- Kaidan? – przełknął zbierającą się w ustach krew. Z niedowierzaniem patrzył na twarz przyjaciela, którego stracił na Virmirze. Wydawało mu się to takie odległe. Całe to ratowanie galaktyki potrafi być takie męczące. – Ale ty … - zakrztusił się.
- To nadal moja walka – uśmiechnął się w sposób w jaki tylko on potrafi. – Komandorze! -
Jamie skinął tylko z wdzięcznością. Tak bardzo brakowało mu Porucznika. Jego opinii, braku poczucia humoru. Dobrze było wiedzieć, że nie tylko on ciągle walczył.
Z ogromnym trudem zrobił krok na przód. Później kolejny i jeszcze jeden. Pot spływał mu z czoła. Jego wzrok się pogarszał, oczy zaszły delikatną, czerwoną mgiełką. Zachwiał się ponownie, lecz silne dłonie przyjaciela nie pozwoliły mu upaść.
Uniósł broń, celując. Ręka drżała mu, a mięśniami wstrząsały dreszcze. Zacisnął szczęki, skupił wzrok. Musi trafić, musi to zakończyć. Z całych sił nacisnął spust, a pocisk, który wystrzelił, zostawił zaledwie wgniecenie, na lśniącej powłoce. Osłona nie była za szkła. Nie powinien się dziwić, to nie mogło być takie łatwe. Ogarnął go gniew.
Naciskał spust raz za razem, wysyłając w stronę zbiornika coraz więcej pocisków. Wgłębienie zaczęło się powiększać, w niektórych miejscach szkliwo zaczęło ustępować, pękać. Komandor uśmiechnął się z satysfakcją. Każdy oddany pocisk należał do kogoś mu ważnego.
- Dziękuję, Kaidan – wyszeptał, kiedy ten zatrzymał się zostając w tyle. Porucznik stanął na baczność z tym swoim bezczelnym uśmiechem na twarzy, salutując. Resztę drogi Jamie musiał przejść samodzielnie. Ponownie wycelował broń. – To za Thane’a, za Legiona, za Mordina, Samarę, Mirandę, Jacoba, Garrusa, Grunta, Wrexa, Liarę, Samanthę, Steva, Rilę, Jamesa, Ashley, Andersona, Kasumi, Zaeeda, Jokera, Dr Chakwas, Adamsa, Tali! – krzyczał, nazywając każdy pojedynczy pocisk imieniem towarzysza, u boku którego przyszło mu walczyć. – Za wszystkich, którzy w tej wojnie stracili kogoś bliskiego, którzy stracili samych siebie! Za mnie, za wszystko co mi odebraliście! – jego głos przybierał na sile, jego krok znów stał się pewny, a na twarz wróciła determinacja, zupełnie jakby sama siła woli zapanowała nad zdewastowanym ciałem. – I przede wszystkim za Jack!
Ostatni pocisk zdawał się posiadać największą siłę. Wystrzelony z ogromną prędkością, przebił osłonę, wybuchając w znajdującej się za nią substancji. Nastąpiła eksplozja, która roztrzaskała powłokę na kawałki. Część z nich obsypała Komandora, dodatkowo go raniąc. Łańcuch eksplozji wstrząsnął całym pomieszczeniem.
Zrobił to.
Odwrócił głowę w poszukiwaniu Katalizatora. Nie potrafił go odszukać. SI rozpłynęła się na dobrze. W miejscu, gdzie Jamie go zostawił, stał jednak ktoś inny. Kapitan David Anderson.
Miał na sobie garnitur, który zakładał, w czasach, kiedy był radnym na Cytadeli. Jego ciało nie nosiło żadnych śladów walki, które zdobył przez ostatnie tygodnie. Choć nie uśmiechał się, jego twarz była spokojna. Wyrażała dumę i zadowolenie.
Obok niego pojawiła się EDI, ciągle w lśniącej platformie doktor Eve. Jej opuszczony wzrok wyrażał smutek, lecz zarazem zrozumienie. Shepard wiedział, co czuje. Ona nie była już tylko maszyną, stała się człowiekiem, a on właśnie ją zabił. Już miał coś powiedzieć, obronić się, wyjaśnić, kiedy maszyna podniosła głowę, uśmiechając się lekko. Zadrżał.
W jego oczach wezbrały łzy, kiedy zza pleców Andersona wyłoniła się Jack. Od razu ją rozpoznał. Arogancka postawa, pewny siebie krok, zadziorny uśmiech … krucha dusza, pozszywana cienką nicią wspomnień, jakie razem dzielili. Kolorowe tatuaże, opowiadające w milczeniu historię jej życia. Jej piwne oczy, w których widział własne odbicie. Stała tam z założonymi rękoma, uśmiechając się z zadowoleniem.
Anderson skinął głową. Nadszedł czas by się pożegnać. Powoli odwrócił się na pięcie, rozpływając w powietrzu wraz z EDI i Jack.
Jamie zasalutował.
Nastąpił wybuch.

Spadał. Czuł jak szybuje przez nicość z niezwykłą prędkością. Nie mógł zrobić niczego, by to zatrzymać. Wszędzie wokół, słyszał szepty. Dryfowały dookoła niego, wdzierały się w jego umysł. Opływały, ochraniały. Poddał się im. Wsłuchał.
“Shepard… Shepard… Może masz rację… To za to, że mnie zostawiłeś dupku… Masz na mnie ochotę… Dlaczego mnie, o to wszystko pytasz …”
Dłońmi zatkał uszy, zacisnął powieki,  lecz głos nie ustępował, wibrując, wydobywając się wprost z jego głowy.
„Ile razy ci mówiłam, byś nie ufał Cerberusowi… Ty mnie tam zabrałeś – jestem twoją dłużniczką… Teraz to robię dla zabawy… Nie wiesz jak to jest, Shepard.”
Wrzasnął. Z jego ust nie wydobył się żaden dźwięk, wszystko pochłaniała ta sama pustka. Czerń.
Ciemność.

Wszystko zamilkło. Niepewnie otworzył wpierw jedno, potem drugie oko, by przekonać się, że zawisł w powietrzu. Pod sobą widział Ziemię – planetę, o którą walczył najbardziej. Swój dom. Wszędzie dookoła walały się szczątki statków, Żniwiarzy, Cytadeli, którą wciąż wstrząsały eksplozje. Rozpadała się. Wtedy dostrzegł coś jeszcze.
Wśród odłamków i szczątek spadało coś jeszcze, przyśpieszając wraz z rosnącą siłą przyciągania ziemskiego. Bezwładne ciało. Jego ciało.
Zastygł z niemym wyrazem paniki. Czy on nie żyje?
- Shepard? – odwrócił się. 
- Jack? – zapytał z niedowierzaniem. – Tylko mi nie mów… - urwał, przerażony własnymi myślami.
Kobieta patrzyła na niego… Czule? Łzy szkliły się w jej oczach. Pierwszy raz wyglądała na bezradną, kruchą. Komandor, podbiegł do niej biorąc ją w ramiona. Gładził jej włosy, całował czubek głowy. Jej łzy spływały po jego policzku.
- Nie – pociągnęła nosem.
Shepard poczuł, jak wielki kamień spada mu z serca. Żyła. Jakkolwiek się tutaj znalazła, jej ciało było bezpieczne na Ziemi.  
- Ty… - urwała, nie wiedząc, o co mogłaby zapytać. Jak zaprzeczyć temu co widzi.
Komandor odsunął się delikatnie, po czym czule ją pocałował. Wolno, zapamiętując dokładnie każdy, najdrobniejszy szczegół. Nie wiedział jakim cudem to się stało, jak może rozmawiać z ukochaną, kiedy najprawdopodobniej już nie żyje, ale w tej chwili go to nie obchodziło. Otrzymał tę szansę i zamierzał ja wykorzystać.
- Czy to pożegnanie? – niepewne pytanie, jakby samodzielnie, wydostało się z jej ust. Jamie przytulił ją mocniej, nie pozwalając, by spojrzała mu w oczy. Z nich wyczytała by wszystko. Zawsze to potrafiła. Nawet wtedy, kiedy spotkali się po raz pierwszy na tamtym statku.
- Nie – uspokoił ją łamiącym się głosem. – To dopiero początek. Gdy się obudzisz, sprawisz, że ten świat będzie lepszy. Czekają tam na ciebie ludzie, dla których jesteś ważna. Twoja… Twoja nowa rodzina.
Biotyczka przestała łkać. Doskonale rozumiała sens tych słów.
- Znów mnie zostawiasz, prawda?
Pytanie zawisło w powietrzu, mieszając się z otaczającą pustką, coraz ciemniejszą i zimniejszą. Nie można było już dostrzec ani Ziemi, ani Cytadeli, czy pola walki. Kończył im się czas. Nie było sensu odpowiadać. Obydwoje znali odpowiedź.
- Kocham się Jack – wyszeptał.
- A ja Ciebie – odpowiedziała po raz pierwszy w życiu.
Delikatnie odsunął ją na odległość ramion, krzyżując spojrzenia.
- Będę nad tobą czuwał, nad tymi, którzy ruszą do przodu. Nad tymi, którzy noszą w sobie wspomnienie o mężczyźnie, którym byłem. Mężczyźnie, który oddał własne życie, by wiele innych mogło zostać ocalonych – mówił głosem, którego dawno u siebie nie słyszał. Pełnym prawdziwej szczerości, spokoju. – Tak bardzo, chciałbym zabrać cię do domu.
- Pieprz się, Jamie! I… I dzię… - urwała, pochłonięta przez czerń. Czas minął.
Wszystko zniknęło. Zapanowała cisza. Ciemność i pustka.
Śmierć.


Another Epilogue, Another World, Another Life

- Shepard! – usłyszał kobiecy, zawiedziony głos. – Czy ty mnie w ogóle słuchasz?
Powoli uchylił powieki. Leżał na miękkim kocu, rozłożonym na nagrzanej słońcem trawie. Przyjemne ciepło ogrzewało jego lodowatą skórę, w uszach rozbrzmiewał śpiew ptaków, odgłosy owadów, rytmiczna melodia dochodząca z przenośnego radyjka. Odwrócił głowę w poszukiwaniu źródła głosu.
- Ahh… - głos westchnął z zadowoleniem – Eden Prime jest cudowny o tej porze roku. Cieszę się, że tutaj przyleciałeś.
Jego oczy rozszerzyły się, a usta rozwarły w zaskoczeniu. Zamrugał, by upewnić się, że nie śni. Obok niego na wpół leżała, na wpół siedziała młoda kobieta, o pięknych długich, brązowych włosach, sięgających połowy pleców. Ubrana była w zwiewną, niebieską sukienkę do kolan. Z odchyloną do tyłu głową, bujała się na boki, w rytm muzyki. Twarz miała rozpromienioną, uśmiechniętą. Była szczęśliwa. Jej ciało nie nosiło śladów tatuaży  ani blizn ukazujących historię przeżycie ciężkich bojów. Mimo, to wydawała mu się tak znajoma.
Uniosła rękę, sprawiając, że pobliskie grono winogron rozdzieliło się, a małe, okrągłe owoce poszybowały w jej stronę.
- Jack?! – zapytał siadając.
- Kto? – spojrzała na niego z politowaniem. – Mówiłam, że nie powinieneś jeść tego salariańskiego żarcia. Nigdy im nie ufałam.
- Jeniffer?!
- Tak? – spojrzała mu w oczy. Teraz wreszcie był pewien. To ona. Objął ją, zawisając nad nią. Wpatrywał się w jej zaskoczoną twarz, po czym namiętnie pocałował. Winogrona poturlały się dookoła, kiedy kobieta straciła koncentrację, zanurzając się w pocałunku.


1 komentarz:

  1. Awww :) Wcale nie jestem taka kochana :D
    Miałam chwilowy przebłysk dobroci...

    OdpowiedzUsuń