niedziela, 23 grudnia 2012

Merry Christmasu !

Z okazji Świąt Bożego Narodzenia
wszystkim, którzy odwiedzają mój blog,
chciałbym życzyć:
Świąt spokojnych, w rodzinnym gronie,
zdrowych, pogodnych, szczęśliwych,
udanych prezentów - zarówno tych otrzymanych jak i podarowanych.
Przede wszystkim jednak życzę każdemu z was spełnienia
najskrytszych marzeń, życia z uśmiechem na ustach,
abyście niczego nie żałowali i żyli pełnią życia
czerpiąc z dnia pełną piersią.
Mam także nadzieję, że będziecie częściej tutaj zaglądać 
i zostawiać komentarze :)
~ Chmurek aka James Yuu

Merry Christamsu !!!

sobota, 22 grudnia 2012

Into Nothing, Rozdział 1, część 2

Tak jak obiecałem wrzucam część 2 rozdziału pierwszego :) Nie pozostaje mi nic innego jak życzyć wam miłego czytania :) Czekam na komentarze jak się podoba, cobyście dodali, zmienili.


W pokoju było tłoczno. Znajdowało się w nim mnóstwo osób, nie tylko ludzi, ale także turian, asari, salarian. Od razu zauważyłem, że mojego „rodzaju” było najmniej. Wszyscy czekaliśmy na przybycie naszego trenera. Do tej pory, miałem o nim niewiele informacji. Właściwie wiedziałem tylko, iż był Turianinem i nazywał się Karthin Gosstus.
Stałem wciśnięty w róg pomieszczenia, ocierając sączący się z czoła pot. Miałem na sobie swobodny strój treningowy – lekki pancerz wykonany z nieznanego mi materiału. Był jednocześnie elastyczny, cienki i cholernie wytrzymały.
Byłem na Cytadeli już od pięciu dni. Przyznano mi pokój w Akademii SOC, który miałem dzielić z innym kandydatem na ochroniarza. Nie miałem jeszcze okazji go poznać. Miał przybyć dziś. Być może już stał, gdzieś pośród tego tłumu, przez który niewiele widziałem.
Poznałem już przedstawicieli prawie wszystkich znanych ras galaktyki. Szczególną sympatią obdarzyłem Asari, które jako jedyne nie skreśliły mnie ze względu na pochodzenie, dając szansę na zaskarbienie sobie ich szacunku. Już wtedy wiedziałem, że zwiedzanie całej Cytadeli oraz poznanie wszystkich jej sekretów zajmie mi znacznie więcej czasu.
Przez tłum przebiegł niespokojny szept, po czym rozstąpił się, a wprost na mnie, potykając się o własne nogi wypadł młody mężczyzna, Batarianin. Złapałem go dosłownie w ostatniej chwili, chroniąc przed upadkiem. Był cięższy niż na to wyglądało. Reszta zgromadzonych spojrzała na niego z dezaprobatą, wracając do nerwowego wyczekiwania i przyciszonych rozmów.
Batarianin przyjrzał mi się nieufnie, z odrobiną obrzydzenia. Nie ulegało wątpliwości, że ludzie i czworoocy nie darzą się sympatią. Mieliśmy wspólną, niezbyt udaną przeszłość. Mężczyzna zdołał jednak przełknąć grzechy przeszłości.
- Dziękuję – odpowiedział, choć wyraźnie wyczuwało się, że mówi to dlatego, że powinien, a nie dlatego, że chce. Niemniej, kulturalny Batarianin? Rzadkość. Przyjrzałem mu się uważnie.
Kolor jego skóry był zbliżony do mojego – jasny brąz, z tym, że jego miał ciemno czerwony pigment w wyżłobieniach na twarzy. Głowa jak u każdego innego przedstawiciela ich rasy, była zupełnie pozbawiona włosów. Oblicze wyrażało pełnię mocy, na którym prężyły się mięśnie. Jego czarne oczy, bacznie obserwowały każde moje drgnięcie, zupełnie jakby spodziewał się ataku z mojej strony.
Oczy Batarian podzielone były na dwie pary – większe, osadzone podobnie jak u ludzi oraz mniejsze, usadowione bezpośrednio nad pierwszymi. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że oczy Batarian są zupełnie czarne – pozbawione kolorowej tęczówki. Zdążyłem się już jednak dowiedzieć, że to zupełnie nie prawda. Pewna Asari wytłumaczyła mi, że oczy tej rasy mają tak właściwie wiele barw, nawet takich, jakie są zupełnie niespotykane u innych. Jednak, by zobaczyć ich kolor, trzeba dobrze się przyjrzeć. Udaje się to tylko ich rodzinom i partnerom. Byłem ciekaw jakiego koloru oczy ma mężczyzna przede mną. Pewnie nigdy się tego nie dowiem, skoro nawet nie mam odwagi mu w nie spojrzeć. Bije z nich wrogość.
Batarianin miał na sobie taki sam pancerz jak ja, choć jego wydawał się być wzmacniany w innych miejscach. Ze względu na fizjologię? Rozmieszczenie narządów, punktów witalnych? Nie miałem pojęcia.
- Nie ma za co – odpowiedziałem, a kiedy mężczyzna nawet nie drgnął, zorientowałem się, że nadal go trzymam. – Przepraszam! – rzuciłem szybko, trochę zbyt nerwowo. – Jestem Aaron, miło mi.
Mężczyzna zmierzył mnie uważnie wszystkimi czteroma oczyma. Był zapewne przekonany, że żartuję. Widać także był tutaj nowy lub też nie przywykł do ludzkiej uprzejmości. Przekonała go dopiero moja wyciągnięta w jego stronę dłoń. Z lekkim wahaniem uścisnął ją.
- Cholis – urwał, słysząc dźwięk otwieranych drzwi. W sali natychmiast zapanowała grobowa cisza, przerywana jedynie odgłosem miarowych kroków.
Nim zdołaliśmy zobaczyć trenera, dało się usłyszeć jego stanowczy, surowy głos.
- Wy troje! Ty grubasie i Ty, wypierdalać! – pierwszy raz w życiu dziękowałem, że nie stanąłem w pierwszym rzędzie lub, że się nie spóźniłem. Miałem wrażenie, że Batarianin pomyślał o tym samym, mimo, iż przybył w ostatniej chwili, gdyż nim się zorientowałem zajmowaliśmy mój kąt we dwoje. Żywiłem głęboką nadzieję, że Turianin był dziś po prostu w złym humorze. Jeżeli nie … lepiej nie zadawać głupich pytań i nie wchodzić mu w drogę.
Nasz nowy dowódca w kilka chwil zmniejszył zatłoczenie w pokoju o dobrą połowę, po czym wyrzucił jeszcze kilku. Już nie miałem się gdzie ukryć. Staliśmy tak patrząc na rosłego Turianina, modląc się, by nie być następnym do odstrzału, gdyż jego morda nie spodobała się humorzastemu dowódcy.
- Nareszcie możemy … - zastygł, gdy jego spojrzenie spoczęło na Batarianinie – A ty czego tutaj szukasz?
- Czy to nie oczywiste – zadziornie rzucił mężczyzna. – Po to samo, po co zgromadziła się tutaj reszta. Chcę wstąpić do Służb Ochrony Cytadeli.
Turianin wydał z siebie dźwięk, który zapewne miał być śmiechem. Reszta dołączył do niego w kakofonii obrzydliwego rechotu. Ochoty na śmiech nie miałem jedynie ja, Batarianin oraz ostatni pozostawiony w pomieszczeniu człowiek, blond włosa kobieta, mniej więcej w moim wieku. Stała z założonymi rękoma, hardo patrząc na szkoleniowca. Dopiero wtedy zauważyłem, że w pokoju pozostali sami Turianie. A mówi się, że ludzie to rasa ksenofobów. Miałem ochotę wyjąć broń i zacząć strzelać. Na szczęście nie miałem żadnej.
Codziennie uczyłem się tutaj czegoś nowego, urok Cytadeli.
W czasie, kiedy dowódca wyrażał swoją niechęć do kadeta na kilka różnych sposobów, głośno wyrażając swoją pogardę, ja miałem okazję lepiej mu się przyjrzeć.
Był wysoki i świetnie zbudowany. Można było ocenić to doskonale patrząc na resztę jego rasy – wyraźnie się wśród nich wyróżniał, niczym papuga wśród wróbli. 
Ubrany był w kompletną zbroję, w pełni uzbrojony. Czułem się nieswojo stojąc przed nim, bez żadnej ochrony. Nawet z moją biotyką nie wiem, czy zdołałbym na czas wznieść, i tak słabe w tym kombinezonie, tarcze. Miałem nadzieję, że nie będę musiał tego sprawdzać.
- Jestem tak samo dobry jak reszta rekrutów, a może nawet lepszy! – warknął Cholis, robiąc odważny krok do przodu.
- Myślisz, że jestem na tyle głupi, bądź ślepy, że przyjmę w szeregi oficerów SOC terrorystę, ukośnik najemnika? Myślisz, że pierwszy raz spotykam kogoś z twojej rasy?! – wrzasnął, sprawiając, że Batarianin wycofał się na swoje miejsce w rogu pomieszczenia.
- Nie możesz go oceniać poprzez pryzmat całej rasy – usłyszałem własny, niepewny głos. W myślach zdążyło mi zaświtać pytanie, co ja tak właściwie wyprawiam , gdy z moich ust wydobył się dalszy ciąg. – Skoro jest tutaj, to jego papiery muszą być czyste. Jeżeli jego akta przeszły przez biurko Egzekutora, to musiał on je samodzielnie zaakceptować.
Dowódca zmierzył mnie nienawistnym spojrzeniem, za którym mimo wszystko kryła się nutka podziwu, iż ośmielam się mu postawić, zabrać głos w sprawie, która w żaden sposób mnie nie dotyczy, a  tym samym stracić życiową szansę. Nie ma to jak zrobić sobie wrogów pierwszego dnia. I to dla Batarianina. Świetnie. Mężczyzna był zdziwiony tym, że się za nim wstawiłem. Sam byłem. Musiało to jednak wywrzeć jakieś wrażenie na trenerze, gdyż ustąpił.
- Nie mam na to czasu! – westchnął. – Przyjrzyjcie się sobie dokładnie. Przez najbliższy rok będziecie ćwiczyć, walczyć, żyć, jedynie we własnym towarzystwie. Będziecie zbyt zmęczeni by jeść, spać, a nawet chodzić. Większość z was nie osiągnie celu. Podczas tej długiej wędrówki, stopniowo zaczniecie się wykruszać, aż zostaną tylko najlepsi. Ci, którzy są tutaj z powołania. Tylko oni zostaną prawdziwymi oficerami – jego mowa stała się dziwnie motywująca, choć tego co opisywał nie można było nazwać „różową przyszłości”. – Nie możecie jednak zapominać jak ważne jest zaufanie względem siebie podczas treningów, czy próbnych misji. Musicie pamiętać, że nigdy nie ukończycie tego szkolenia działając w pojedynkę. W którymś momencie będziecie musieli poprosić o pomoc lub zginąć. Upewnijcie się, że będziecie mieli się do kogo zwrócić – dodał patrząc na Cholisa.- Zakładam, że wiecie kim jestem, a jeżeli nie… Cóż, będziecie pierwsi na mojej nowej liście – zmierzył nas wszystkich badawczym wzrokiem, jakby wyczytując pytania z naszych twarzy. To możliwe? – Wasz pierwszy trening? Jutro. Okręgi. Dzielnica handlowa. Opuszczony magazyn. SITRA. Punktualnie 8 rano! Nie spóźnić się! – z tymi słowami opuścił zebranie, zostawiając nas samych sobie.
Rekruci ruszyli w jego ślady, opuszczając pokój. Ludzka kobieta, nim podążyła za nim i zniknęła za drzwiami, spojrzała na mnie przelotnie, uśmiechając się. Odwzajemniłem go.
- Dlaczego… Dlaczego mi pomogłeś? – zapytał mężczyzna, który ku memu zdziwieniu, wciąż stał obok mnie. Stanął przede mną, zagradzając mi drogę do wyjścia. – Jesteś człowiekiem, a pomogłeś mi już dwukrotnie. W dodatku tego samego dnia. Co jest z  tobą nie tak. Chcesz czegoś ode mnie?
- Musisz przestać oceniać jednostki względem całej rasy – uśmiechnąłem się, powtarzając mu tekst, którym poczęstowałem mojego nowego dowódcę parę chwil wcześniej.
Cholis spojrzał na mnie odrobinę przychylniej. Miałem nadzieję, że się uśmiechnie, lub chociaż uda uśmiech, jednak nie dostąpiłem tego zaszczytu.
- Zgłodniałem – stwierdziłem zgodnie z prawdą, słysząc jak mój żołądek domaga się obiadu. – Dołączysz?
Batarianin pokiwał przecząco głową. To by było na tyle, jeżeli chodzi o zdobywanie przyjaciół.
- Mam kilka spraw do załatwienia. Nieprzyjemnych – wzdrygnął się. – A poza tym chciałbym poznać mojego nowego współlokatora. Biorąc pod uwagę moje położenie, założę się, że dzielę pokój z jakimś Turianinem – zacisnął pięści, odwracając się i kierując w stronę drzwi. Nim jednak za nimi zniknął, moich uszu dotarło jeszcze jedno, pełne gniewu i frustracji zdanie. – Nie spuszczą mnie z oka nawet  w środku nocy.
Stałem chwilę jak wryty, nim zdecydowałem się opuścić pomieszczanie. Miałem zdaje się dokładnie taki sam problem jak Batarianin – w moim pokoju mógł zalęgnąć się jakiś Turianin. Viva dla wspólnoty galaktycznej, pomyślałem, przechodząc przez drzwi, które zamknęły się za mną z cichym sykiem. 
- Słyszałam, że wybierasz się na obiad – szczupła, wysoka blondynka, stała oparta o ścianę naprzeciw, z dziwnie zadowoloną miną. Westchnąłem.
- Podsłuchiwałaś? – zapytałem otwarcie  z uśmiechem, nie szczególnie mając ochotę na gierki. – Nieładnie! Takie rzeczy nie przystają damie.
Kobieta wyprostowała się, mrugając do mnie zadziornie, poprawiając zagubiony kosmyk włosów, po czym odwracając się, skierowała się wolnym krokiem w stronę Prezydium.
- Kto powiedział, że jestem damą? Dama nie zabija plutonu jednym magazynkiem -
Ruszyłem za nią.
- Twoja skromność zwala z nóg. W dodatku opowiadasz niezwykłe bajki – dogoniłem ją. – Wnioskuję, że także zmierzasz do jakieś knajpy?
Dziewczyna spojrzała na mnie swymi zielonymi oczyma, poprawiając jasne włosy.
- Twoje zdolności dedukcji stoją jak widzę na najwyższym poziomie – uśmiechnęła się. – Skoro zapraszam cię na obiad, to chyba jasne?
- Z twoich ust nie padło słowo „zaproszenie” – zaoponowałem.
- W tej chwili Książę, czepiasz się szczegółów, zamiast cieszyć się z zaistniałej sytuacji. Nie co dzień piękna kobieta zaprasza cię na obiad – wzruszyła ramionami.
- Książę?
Nim nasze przekomarzania dobiegły końca, staliśmy przed jedną z ludzkich restauracji w Prezydium. Choć zawsze lubiłem próbować nowych smaków, wiedziałem, że bezpiecznej trzymać się swojej rodzimej kuchni. Inna mogła by zabić.
Weszliśmy do środka, spierając się o historię Asari. Dotarło do nas, gdzie się znajdujemy, kiedy usiedliśmy w rogu sali, a rozmowę przerwał nam kelner. Wysoki młodzieniec w nienagannie wyprasowanym garniturze z białą chusteczką w kieszonce. W ręku trzymał długopis i notesik.
- To co zwykle? – zapytał kobietę, mierząc mnie przy tym uważnym, wręcz przeszywającym i badawczym spojrzeniem. Gdyby blondynka nie miała na sobie tego samego stroju treningowego co ja, przysiągłbym, że o to mu chodziło.
- Tak, dziękuję.
- A dla Pana? – zastygł z długopisem w ręce, świdrując mnie wzrokiem.
Dopiero wtedy zwróciłem na to uwagę. W czasach, gdzie wszystko przekazywane było drogą elektroniczną, dziwnie było zobaczyć kogoś kto ciągle posługuje się papierem. Tak mocno zagłębiłem się w swoje filozoficzne rozważania, że zupełnie zapomniałem o zadanym mi pytaniu.
- Dla niego też – odpowiedziała za mnie towarzyszka. – I przynieś nam po kawie, koledze przyda się rozbudzenie.
- Oczywiście – z powątpiewaniem spojrzał na mnie po raz ostatni. – Gdybym mógł, dorzuciłbym jakieś leki.
Odszedł. Wyraźnie mnie nie lubił, choć nie miałem pojęcia dlaczego. Byłem tam dopiero pierwszy raz.
- Dziwne, że go nie zwolnili -  zwróciłem się do kobiety. – Rozumiem, że nie wydałem się zbyt rozgarnięty, ale nie musiał być od razu niegrzeczny i chamski.
- Mówiąc „niezbyt rozgarnięty” dużo sobie dodajesz – zaśmiała się melodyjnym głosem.
Zarumieniłem się.

- A wiec mieszkasz tutaj? – zapytała, kiedy zatrzymaliśmy się przed drzwiami mojego pokoju w Akademii.
-  Tak. Dziś poznam mojego współlokatora – pochwaliłem się, choć sam nie wiem dlaczego. Może dlatego, że ja go mam, a ona mieszka sama w wypasionym mieszkaniu w samym centrum Cytadeli? A może nalegała by mnie odprowadzić, bo nie miała do kogo się odezwać?
- Elizabeth.
- Aaron – uścisnąłem jej rękę, przedstawiając się.
Kadetka zaśmiała się.
- Wolę „Książę” – stwierdzała, czekając, aż zareaguję, by wywołać kolejną sprzeczkę. Dobrze nam to wychodziło. Nie doczekawszy się jednak odpowiedzi, ruszyła wolno w drogę powrotną. – Do jutra bystrzaku. Bądź gotowy!
- Ty też – rzuciłem.
Patrzyłem w ślad za nią tak długo, aż wreszcie zniknęła mi z oczu, mieszając z gęstym tłumem. Niesamowita kobieta, choć bardzo … swoista. To było jedyne słowo, które mogłem odnaleźć w swoim słowniku, a które mogło choć w przybliżeniu ją opisać.
Wyjąłem z kieszeni kartę-klucz, przesuwając nią po czytniku. Drzwi rozsunęły się charakterystycznym sykiem. Mój wzrok od razu wyłapał dodatkowy element w pokoju. Współlokator siedział na dolnym poziomie łóżka. Byłem wstrząśnięty. Nie był Turianinem i już miałem okazję go poznać. Batarianin patrzył na mnie równie wielkimi oczyma – jego cztery oczy wywierały większy efekt, co w tamtej chwili uważałem za niesprawiedliwe. Przenosił spojrzenie z karty w mojej dłoni na moją twarz. Uśmiechnąłem się krzywo.
- Cholis? – zapytałem, właściwie wyrzucając z siebie imię jak czkawkę.

Death Compilation

Oglądając dziś mojego youtube'a, natknąłem się na propozycję, której do tej pory nie miałem okazji oglądać. A mianowicie filmik zatytułowany właśnie Death Compilation, który pokazuje wszystkie sposoby śmierci naszych towarzyszy/i nie tylko w ME3. (Jak to zabrzmiało, jak wymyślne tortury). W każdym razie dopiero teraz, czyli prawie rok od premiery poznałem niektóre fakty, o których nie miałem pojęcia. Nie wiedziałem, że zdradzony Wrex będzie chciał nas zabić na Cytadeli. W ogóle ta scena jest straszna ! Kiedy Shepard nie wychodzi z ukrycia, ten pyta, co się dzieje i sugeruje, że to pewnie dlatego, że nie ma Ashley, która odwalała za niego brudną robotę. Szok ! A potem dodaje : " O właśnie, ja też zabiłeś" ! Normalnie szok. Wiem, że się tym ekscytuję, ale ani razu podczas tych 6 rozgrywek nie sabotowałem wyleczenia genofagium i nie miałem zielonego pojęcia o tej scenie. A jej koniec, kiedy Shepard strzela Wrexowi w twarz, ten spada, a Komandor mówi  z wyrzutem do Baileyego, że kroganin był kiedyś jego przyjacielem. No k***, czasami Shepard to zwykły *pip*. Udaje przyjaciela, jak przychodzi co do czego to zdradza i  to podwójnie, ale o tym za chwilę i jeszcze gra ofiarę, że to go zdradzono O.O" Miałem nadzieję, że Wrex go zabije, na prawdę.
No i apropo podwójnej zdrady, to Shepard wcześniej zabija Mordina. Też nie sądziłem, że wgl. istnieje taka możliwość. Wiedziałem, że można go puścić na górę, albo przekonać, by okłamał krogan. Sam miałem taki plan by go ocalić, zabić Wrexa w jedynce, oszukać Wreava i ocalić wszystkich towarzyszy, by mieć pełen skład na koniec do pożegnań, ale po tym co zobaczyłem, nie wiem, jakbym mógł to zrobić, skoro Mordin na prawdę tak mocno chciał wyleczenia genofagium. Bo, nie wiem czy wiecie, ja  nie wiedziałem, teraz wiem, ale istnieje też trzecia opcja. Shepard strzela Salarianinowi w plecy ! W plecy ! Rozumiem w nogę, rękę, by go zatrzymać i siłą odciągnąć, ale nie, prosto w plecy i zostawić. Mimo wszystko Mordin wczołguje się do windy i jedzie na górę. Potem cały we krwi, na resztach sił, walcząc w zasadzie ze śmiercią o sekundy życia, próbuje doczołgać się do konsoli. Niestety umiera o cal od przycisków. Masakra jakaś. A najbardziej mnie rozwala, bo przedstawiony powyżej Shepard jest paragonem. Że co?! Ja nie mam pytań.




Musiałem wylać swoje żale, a od tego mam tego bloga, więc mam nadzieję, że mi wybaczycie : P A może też dowiecie się czegoś nowego : ) W każdym razie chciałem zaprosić was wieczorem na mojego bloga, około godziny 18 na Rozdział 1, część 2.

czwartek, 20 grudnia 2012

Pogadanki :)

Już za niedługo, myślę, że jutro lub pojutrze pojawi się reszt rozdziału pierwszego. Jest tego cztery strony, więc będzie co czytać. Postaram się od teraz dzielić rozdziały na kilka części mniejszych, by was nie bombardować długim czytaniem :) Jednak zanim będziecie mieli okazję poczytać o dalszych losach Aarona w Akademii SOC, postanowiłem, że wrzucę 3 fanarty, które ostatnio znalazłem na necie, a które chciałbym skomentować publicznie. Bo tak : P

Mój ulubiony temat, który już tutaj wałkowałem chyba z trzy razy, jak nie więcej. Z tego co wiem, i co widać na załączonym obrazku, nie tylko ja mam problem z rozmową na Horyzoncie. Ilekroć przechodzę ME2 i docieram do tego momentu, zadaję sobie pytanie te same, które zadaje tutaj Shepard. Grochem o ścianę. Chociaż prędzej pewnie przebilibyśmy tę ścianę tym groszkiem, niż przekonali Ash/Kaidana.

Fanart zatytułowany "I'm sorry". Zastanawiałem się, czy chodzi tutaj o przeprosiny dla samego głównego bohatera, czy o to, że zawiedli samych siebie, nie byli dostatecznie dobrze, by coś osiągnąć. Właściwie nie ważne jakim kontekstem kierował się autor, ponieważ praca niesamowita, ma coś w sobie. Każde z ujęć jest uchwyceniem miliona emocji - samobójstwo, poświecenie. W mojej grze Tali, czy Samara nigdy nie umarły, ale widziałem te momenty na YT. Co do Legiona to podziwiam to co zrobił, a Mordin ... eh, planowałem zrobić zapis w opcji paragona, w którym go uratuję, ale musiałbym wtedy poświecić Wrexa i krogan. W każdym razie rozpisałem się, a każdy fan patrząc na art powinien wiedzieć co tak nieudolnie próbowałem przekazać.

Ostatni art, który chcę dziś wrzucić nazywa się "Meet me at the bar", jak każdy zapewne się zorientował :) Widzimy tutaj osoby, które odeszły w każdej rozgrywce oraz takie, które mogliśmy ocalić, oczywiście za jakąś cenę - Mordin, Garrus, Kaidan. Od razu spodobał mi się ten art, jako, że wyznaję teorię, iż Shepard nie żyje jeśli wybrał destroy ending i chciałbym, by usiał przy takim barze, czekając na resztę przyjaciół. Mój Jamie na pewno będzie czekał na Jack, razem z Ianem i Aaronem, którzy będą czekać na Corteza i Kaidana. No, może przysiądzie się jeszcze Eric, który będzie czekał na Liarę i Elizabeth, moja jedyna f!shep, która by czekała na Garrusa. Tak, mam 6 Shepardów, każdy innej klasy : D Problem, pisz :D

To tyle na dziś, mam nadzieję, że nie zanudziłem i że ktoś przeczytał. Co jakiś czas pewnie będę wrzucał nowe znaleziska :)
Dobranoc ~

niedziela, 16 grudnia 2012

Jack Destroy Ending

Dzięki mojej kochanej becie, która szybko sprawdziła moje wypociny, mogę dziś wrzucić kolejny one-shoot. Jestem jej podwójnie wdzięczny, gdyż pomimo, iż nie przepada za serią, czyta wszystko co napiszę. Tym razem napisałem zakończenie gry. Nie wiem jak wyszło, sami oceńcie. Miłego czytania.

- Do what you must!
Jamie patrzył na widmową postać dziecka, na zaawansowaną sztuczną inteligencje, przez którą powtarzały się Cykle, przybywali Żniwiarze. Na twarzy projekcji nie dostrzegał żadnych emocji – ani pozytywnych, ani negatywnych.
Shepard odwrócił wzrok. Znów miał wybierać. Decydować za tryliony istnień. Miał już tego dość. Wszystko, koniec końców lądowało na jego barkach. Brakowało mu na to sił.
Ledwie trzymał się na nogach, z trudem oddychał, kręciło mu się w głowie, żołądek podchodził do gardła. Nie potrafił stwierdzić, kiedy przestał krwawić. Zaschnięte ścieżki krwi, przecinały całe jego ciało.
Zamknął oczy. Po raz pierwszy miał ochotę na płacz. Miał dość. Choć bardzo tego pragnął, nie potrafił uronić, ani jednej łzy. Jego organizm był u kresu. Musiał podjąć decyzję, musiał podjąć ją teraz. Odetchnął głęboko, otwierając oczy.
Wolnym krokiem, powłuczając nogami, ruszył w kierunku zaszklonego zbiornika. Nie miał pojęcia, co się w nim znajduje, ale jeżeli Katalizator miał rację, raz na zawsze zniszczy Żniwiarzy. Szedł wolno, stawiając ostrożnie każdy krok. W prawej dłoni, mocno ściskał jedyną broń, jaka mu pozostała.
I wtedy siły go opuściły. Zachwiał się, ciągnięty przez ciężar pistoletu na prawą stronę. Miał wrażenie, że spada w głęboką przepaść. Nie upadł. Coś go zatrzymał, przytrzymało w pozycji w miarę pionowej.
- Kaidan? – przełknął zbierającą się w ustach krew. Z niedowierzaniem patrzył na twarz przyjaciela, którego stracił na Virmirze. Wydawało mu się to takie odległe. Całe to ratowanie galaktyki potrafi być takie męczące. – Ale ty … - zakrztusił się.
- To nadal moja walka – uśmiechnął się w sposób w jaki tylko on potrafi. – Komandorze! -
Jamie skinął tylko z wdzięcznością. Tak bardzo brakowało mu Porucznika. Jego opinii, braku poczucia humoru. Dobrze było wiedzieć, że nie tylko on ciągle walczył.
Z ogromnym trudem zrobił krok na przód. Później kolejny i jeszcze jeden. Pot spływał mu z czoła. Jego wzrok się pogarszał, oczy zaszły delikatną, czerwoną mgiełką. Zachwiał się ponownie, lecz silne dłonie przyjaciela nie pozwoliły mu upaść.
Uniósł broń, celując. Ręka drżała mu, a mięśniami wstrząsały dreszcze. Zacisnął szczęki, skupił wzrok. Musi trafić, musi to zakończyć. Z całych sił nacisnął spust, a pocisk, który wystrzelił, zostawił zaledwie wgniecenie, na lśniącej powłoce. Osłona nie była za szkła. Nie powinien się dziwić, to nie mogło być takie łatwe. Ogarnął go gniew.
Naciskał spust raz za razem, wysyłając w stronę zbiornika coraz więcej pocisków. Wgłębienie zaczęło się powiększać, w niektórych miejscach szkliwo zaczęło ustępować, pękać. Komandor uśmiechnął się z satysfakcją. Każdy oddany pocisk należał do kogoś mu ważnego.
- Dziękuję, Kaidan – wyszeptał, kiedy ten zatrzymał się zostając w tyle. Porucznik stanął na baczność z tym swoim bezczelnym uśmiechem na twarzy, salutując. Resztę drogi Jamie musiał przejść samodzielnie. Ponownie wycelował broń. – To za Thane’a, za Legiona, za Mordina, Samarę, Mirandę, Jacoba, Garrusa, Grunta, Wrexa, Liarę, Samanthę, Steva, Rilę, Jamesa, Ashley, Andersona, Kasumi, Zaeeda, Jokera, Dr Chakwas, Adamsa, Tali! – krzyczał, nazywając każdy pojedynczy pocisk imieniem towarzysza, u boku którego przyszło mu walczyć. – Za wszystkich, którzy w tej wojnie stracili kogoś bliskiego, którzy stracili samych siebie! Za mnie, za wszystko co mi odebraliście! – jego głos przybierał na sile, jego krok znów stał się pewny, a na twarz wróciła determinacja, zupełnie jakby sama siła woli zapanowała nad zdewastowanym ciałem. – I przede wszystkim za Jack!
Ostatni pocisk zdawał się posiadać największą siłę. Wystrzelony z ogromną prędkością, przebił osłonę, wybuchając w znajdującej się za nią substancji. Nastąpiła eksplozja, która roztrzaskała powłokę na kawałki. Część z nich obsypała Komandora, dodatkowo go raniąc. Łańcuch eksplozji wstrząsnął całym pomieszczeniem.
Zrobił to.
Odwrócił głowę w poszukiwaniu Katalizatora. Nie potrafił go odszukać. SI rozpłynęła się na dobrze. W miejscu, gdzie Jamie go zostawił, stał jednak ktoś inny. Kapitan David Anderson.
Miał na sobie garnitur, który zakładał, w czasach, kiedy był radnym na Cytadeli. Jego ciało nie nosiło żadnych śladów walki, które zdobył przez ostatnie tygodnie. Choć nie uśmiechał się, jego twarz była spokojna. Wyrażała dumę i zadowolenie.
Obok niego pojawiła się EDI, ciągle w lśniącej platformie doktor Eve. Jej opuszczony wzrok wyrażał smutek, lecz zarazem zrozumienie. Shepard wiedział, co czuje. Ona nie była już tylko maszyną, stała się człowiekiem, a on właśnie ją zabił. Już miał coś powiedzieć, obronić się, wyjaśnić, kiedy maszyna podniosła głowę, uśmiechając się lekko. Zadrżał.
W jego oczach wezbrały łzy, kiedy zza pleców Andersona wyłoniła się Jack. Od razu ją rozpoznał. Arogancka postawa, pewny siebie krok, zadziorny uśmiech … krucha dusza, pozszywana cienką nicią wspomnień, jakie razem dzielili. Kolorowe tatuaże, opowiadające w milczeniu historię jej życia. Jej piwne oczy, w których widział własne odbicie. Stała tam z założonymi rękoma, uśmiechając się z zadowoleniem.
Anderson skinął głową. Nadszedł czas by się pożegnać. Powoli odwrócił się na pięcie, rozpływając w powietrzu wraz z EDI i Jack.
Jamie zasalutował.
Nastąpił wybuch.

Spadał. Czuł jak szybuje przez nicość z niezwykłą prędkością. Nie mógł zrobić niczego, by to zatrzymać. Wszędzie wokół, słyszał szepty. Dryfowały dookoła niego, wdzierały się w jego umysł. Opływały, ochraniały. Poddał się im. Wsłuchał.
“Shepard… Shepard… Może masz rację… To za to, że mnie zostawiłeś dupku… Masz na mnie ochotę… Dlaczego mnie, o to wszystko pytasz …”
Dłońmi zatkał uszy, zacisnął powieki,  lecz głos nie ustępował, wibrując, wydobywając się wprost z jego głowy.
„Ile razy ci mówiłam, byś nie ufał Cerberusowi… Ty mnie tam zabrałeś – jestem twoją dłużniczką… Teraz to robię dla zabawy… Nie wiesz jak to jest, Shepard.”
Wrzasnął. Z jego ust nie wydobył się żaden dźwięk, wszystko pochłaniała ta sama pustka. Czerń.
Ciemność.

Wszystko zamilkło. Niepewnie otworzył wpierw jedno, potem drugie oko, by przekonać się, że zawisł w powietrzu. Pod sobą widział Ziemię – planetę, o którą walczył najbardziej. Swój dom. Wszędzie dookoła walały się szczątki statków, Żniwiarzy, Cytadeli, którą wciąż wstrząsały eksplozje. Rozpadała się. Wtedy dostrzegł coś jeszcze.
Wśród odłamków i szczątek spadało coś jeszcze, przyśpieszając wraz z rosnącą siłą przyciągania ziemskiego. Bezwładne ciało. Jego ciało.
Zastygł z niemym wyrazem paniki. Czy on nie żyje?
- Shepard? – odwrócił się. 
- Jack? – zapytał z niedowierzaniem. – Tylko mi nie mów… - urwał, przerażony własnymi myślami.
Kobieta patrzyła na niego… Czule? Łzy szkliły się w jej oczach. Pierwszy raz wyglądała na bezradną, kruchą. Komandor, podbiegł do niej biorąc ją w ramiona. Gładził jej włosy, całował czubek głowy. Jej łzy spływały po jego policzku.
- Nie – pociągnęła nosem.
Shepard poczuł, jak wielki kamień spada mu z serca. Żyła. Jakkolwiek się tutaj znalazła, jej ciało było bezpieczne na Ziemi.  
- Ty… - urwała, nie wiedząc, o co mogłaby zapytać. Jak zaprzeczyć temu co widzi.
Komandor odsunął się delikatnie, po czym czule ją pocałował. Wolno, zapamiętując dokładnie każdy, najdrobniejszy szczegół. Nie wiedział jakim cudem to się stało, jak może rozmawiać z ukochaną, kiedy najprawdopodobniej już nie żyje, ale w tej chwili go to nie obchodziło. Otrzymał tę szansę i zamierzał ja wykorzystać.
- Czy to pożegnanie? – niepewne pytanie, jakby samodzielnie, wydostało się z jej ust. Jamie przytulił ją mocniej, nie pozwalając, by spojrzała mu w oczy. Z nich wyczytała by wszystko. Zawsze to potrafiła. Nawet wtedy, kiedy spotkali się po raz pierwszy na tamtym statku.
- Nie – uspokoił ją łamiącym się głosem. – To dopiero początek. Gdy się obudzisz, sprawisz, że ten świat będzie lepszy. Czekają tam na ciebie ludzie, dla których jesteś ważna. Twoja… Twoja nowa rodzina.
Biotyczka przestała łkać. Doskonale rozumiała sens tych słów.
- Znów mnie zostawiasz, prawda?
Pytanie zawisło w powietrzu, mieszając się z otaczającą pustką, coraz ciemniejszą i zimniejszą. Nie można było już dostrzec ani Ziemi, ani Cytadeli, czy pola walki. Kończył im się czas. Nie było sensu odpowiadać. Obydwoje znali odpowiedź.
- Kocham się Jack – wyszeptał.
- A ja Ciebie – odpowiedziała po raz pierwszy w życiu.
Delikatnie odsunął ją na odległość ramion, krzyżując spojrzenia.
- Będę nad tobą czuwał, nad tymi, którzy ruszą do przodu. Nad tymi, którzy noszą w sobie wspomnienie o mężczyźnie, którym byłem. Mężczyźnie, który oddał własne życie, by wiele innych mogło zostać ocalonych – mówił głosem, którego dawno u siebie nie słyszał. Pełnym prawdziwej szczerości, spokoju. – Tak bardzo, chciałbym zabrać cię do domu.
- Pieprz się, Jamie! I… I dzię… - urwała, pochłonięta przez czerń. Czas minął.
Wszystko zniknęło. Zapanowała cisza. Ciemność i pustka.
Śmierć.


Another Epilogue, Another World, Another Life

- Shepard! – usłyszał kobiecy, zawiedziony głos. – Czy ty mnie w ogóle słuchasz?
Powoli uchylił powieki. Leżał na miękkim kocu, rozłożonym na nagrzanej słońcem trawie. Przyjemne ciepło ogrzewało jego lodowatą skórę, w uszach rozbrzmiewał śpiew ptaków, odgłosy owadów, rytmiczna melodia dochodząca z przenośnego radyjka. Odwrócił głowę w poszukiwaniu źródła głosu.
- Ahh… - głos westchnął z zadowoleniem – Eden Prime jest cudowny o tej porze roku. Cieszę się, że tutaj przyleciałeś.
Jego oczy rozszerzyły się, a usta rozwarły w zaskoczeniu. Zamrugał, by upewnić się, że nie śni. Obok niego na wpół leżała, na wpół siedziała młoda kobieta, o pięknych długich, brązowych włosach, sięgających połowy pleców. Ubrana była w zwiewną, niebieską sukienkę do kolan. Z odchyloną do tyłu głową, bujała się na boki, w rytm muzyki. Twarz miała rozpromienioną, uśmiechniętą. Była szczęśliwa. Jej ciało nie nosiło śladów tatuaży  ani blizn ukazujących historię przeżycie ciężkich bojów. Mimo, to wydawała mu się tak znajoma.
Uniosła rękę, sprawiając, że pobliskie grono winogron rozdzieliło się, a małe, okrągłe owoce poszybowały w jej stronę.
- Jack?! – zapytał siadając.
- Kto? – spojrzała na niego z politowaniem. – Mówiłam, że nie powinieneś jeść tego salariańskiego żarcia. Nigdy im nie ufałam.
- Jeniffer?!
- Tak? – spojrzała mu w oczy. Teraz wreszcie był pewien. To ona. Objął ją, zawisając nad nią. Wpatrywał się w jej zaskoczoną twarz, po czym namiętnie pocałował. Winogrona poturlały się dookoła, kiedy kobieta straciła koncentrację, zanurzając się w pocałunku.


niedziela, 9 grudnia 2012

Into Nothing

Jako, że zakończyłem już wyzwanie 30 dni z Mass Effect, postanowiłem, że zacznę odcinkowo, raz w tygodniu wrzucać moje opowiadania o jakże zacnym tytule "Into Nothing". Liczę na komentarze, czy warto to ciągnąć, czy nie :) Proszę o szczerość ! Dzisiaj wrzucam prolog oraz pierwszą część rozdziału pierwszego. Miłego czytania życzę :)

Prolog
„Guide this one to where the travelers never tires (…)”
Leżałem w kałuży własnej krwi, czując jak powoli uchodzi ze mnie życie. Właściwie to miałem szczęście, że ciągle żyłem. Gdyby kula trafiła odrobinę wyżej, w najlepszym wypadku, przebiłaby tętnicę szyjną. W najgorszym od razu oderwałaby mi głowę. Zamiast tego pocisk roztrzaskał mi bark, przechodząc na wylot. Druga kula przeszła przez pancerz, raniąc trzewia. Trzeci pocisk uderzył w prawe udo, przewracając mnie na ziemię. Gethy nie traciły czasu na dobicie mnie; przestałem wzbudzać ich zainteresowanie, kiedy mój pistolet znalazł się poza zasięgiem, a moje parametry życiowe zaczęły gwałtownie spadać. Nie minęło więcej, niż kilka uderzeń serca, gdy zostałem sam w zdewastowany, ociekającym krwią i dziwnym płynem korytarzu, otoczony przez martwe ciała zarówno strażników jak i maszyn. Wkrótce miałem do nich dołączyć. W tej chwili jednak nie myślałem o sobie, o tym, że za chwilę umrę. W tym momencie moje myśli krąży wokół moich … przyjaciół. Myślałem o wspólnie spędzonych chwilach, dziwacznych sytuacjach, jakie nam się przytrafiały.
Gwałtowny spazm poderwał moje ciało, wyginając je w łuk. Z ust pociekła mi krew; metaliczny, obcy smak, który sprawił, że chciałem wymiotować.  Powinienem walczyć; doczołgać się do pobliskiego pomieszczenia, spróbować użyć medi-żeli, wezwać pomoc. Nie zrobiłem tego. Poddałem się i …, było mi z tym dobrze. Życie dokonało wyboru za mnie. Czy nie zawsze tak jest?
Mówi się, że w chwili, kiedy umieramy lub jesteśmy blisko nieuchronnej śmierci, przed oczami przebiegają nam obrazy z całego naszego życia. Byśmy mieli ten ułamek sekundy dla siebie. Jeszcze raz mogli ujrzeć twarze naszych bliskich, ludzi, których kochamy, przypomnieć sobie szczęśliwe momenty naszego życia.
Osobiście uważam, że jest to kara, a nie żadna nagroda, czy przywilej. Nasz mózg chce nam przypomnieć co właśnie tracimy – byśmy w ostatnich chwilach naszego nędznego życia żałowali, że umieramy.
Ja także ujrzałem swoje życie. Ich twarze, uśmiechy. Poczułem żal, że widzę je po raz ostatni. Wtedy oślepił mnie blask światła. Zdawał się przypominać punkt na końcu tunelu, do którego zbliżałem się z każdym krokiem - których nie robiłem. Czy to właśnie TO światło, które odbierze mi świadomość? Pozwoliłem na to, kaszląc krwią zmieszaną z gęstą śliną, która spłynęła mi kącikiem ust.

Rozdział 1
Nazywam się Aaron Blooth, urodziłem się na Ziemi w roku 2161, jestem człowiekiem. Wielu zapewne zapytałoby, co w tym niezwykłego. W dzisiejszych czasach warto jednak zaznaczyć jakiej jest się rasy i skąd pochodzi. Tego wymaga zjednoczona galaktyka.
Czasy, w których byliśmy sami we wszechświecie, a przynajmniej tak wierzyliśmy, minęły. Kilka lat temu ludzkość odkryła na Marsie ukryte archiwa, doprowadziło to do odnalezienia pierwszego przekaźnika masy, dotąd uważanego za księżyc Plutona, a w efekcie do Wojny Pierwszego Kontaktu – tak poznaliśmy Turian.
W ten sposób ludzkość dołączyła do galaktycznej społeczności, dzięki czemu otworzyły się przed nami nowe możliwości. Technologie, o których nam się nawet nie śniło. Życie, tak bardzo różne od tego jakie znaliśmy. Dla mnie było to jak spełnienie marzeń.
Mnie i siostrę wychowała matka. Mieszkaliśmy w małym mieszkaniu w centrum miasta. Żyliśmy skromnie z niewielkiej wypłaty; pieniędzy, które matka zarabiała w jednej z fabryk poza miastem. Trzy spore zakłady właściwie utrzymywały mieszkańców żyjących w moim miasteczku. Gdyby nie one, większość z nas nie miałaby pracy, co spowodowałby masowe migracje. Ludzie zaczęliby opuszczać swoje domy w poszukiwaniu chleba.
Nie było nam łatwo, ale byliśmy szczęśliwi. Matka starała się zapewnić nam jak najlepszą przyszłość. Obydwoje z siostrą chodziliśmy do znakomitych, renomowanych szkół, mogących nam zapewnić lepszy start, jeżeli będziemy mogli pochwalić się właściwą pieczęcią na kawałku bezwartościowego papieru. Mama chciała bym zajął się medycyną; został lekarzem, w któreś z klinik Przymierza. To nigdy nie było moim marzeniem.
Śniłem o zwiedzaniu kosmosu, podróżach galaktycznych, poznaniu tych wszystkich obcych, wspaniałych ras. Chciałem zobaczyć wszechświat. Nie miałem zamiaru utknąć w jakieś naziemnej placówce Przymierza, gdzie moim jednym zajęciem byłoby przepisywanie leków na bezsenność, psychotropów, czy środków na migreny. Nie byłem stworzony do takiej pracy, a moja matka zdawała sobie z tego sprawę. Ostatecznie pozwoliła mi wybrać własną drogę.
Następnego dnia zapisałem się do wojsk przymierza, na specjalne szkolenie, dzięki, któremu mógłbym spełnić moje marzenie – zostać strażnikiem na Cytadeli.
Mój rocznik był wyjątkowy – mieliśmy wielu niesamowicie zdolnych kadetów. Kobietę, która siłą przewyższała wszystkich mężczyzn, młodego chłopaka , który specjalizował się w cichym, wręcz niezauważalnym zabijaniu. Nie zabrakło także speca od elektroniki, który potrafił złamać każdy zamek. Snajpera, strzelającego celnie z odległości tak wielkiej, że powiedzenie strzelanie do mrówki, to za mało. Ten pochód zamykałem ja sam. Podczas treningów szybko zauważono , że mam wrodzone zdolności do posługiwania się biotyką. Zdolności te były skutkiem ubocznym napromieniowania pierwiastkiem zero we wczesnym życiu płodowym. Mogłem tylko podejrzewać, że stało się to w fabryce, gdzie tak naprawdę nikt do końca nie zna zawartości większości skrzyń, które przemykają przez zakład każdego dnia. Gdybym zapytał, nie dostałbym pewnie żadnej odpowiedzi – część nic by nie wiedziała, a druga połowa udawała, że nic nie wie.
Wysłano mnie na specjalne szkolenie dla ludzkich biotyków. Zostałem podłączony do implantów L3. Od tego czasu stałem się czymś, czym akademia chciała się chwalić. I robiła to. Przy każdej możliwej okazji. Nim zakończyłem naukę, byłem już w pełni wyszkolonym adeptem, ale przede wszystkim żołnierzem. Już w trakcie nauki otrzymałem kilkanaście propozycji pracy, jednak dopiero w chwili jej ukończenia, kiedy miałem dwadzieścia lat, zostałem zalany przez różnorodne oferty. Z moimi „zdolnościami” byłem cennym nabytkiem dla wielu – najemników, żołnierzy, załóg statków, a nawet naukowców. Każde z nich czegoś ode mnie oczekiwało, wymagało lub do czegoś z przyjemnością by mnie użyło. Oferowali mi niezłe wynagrodzenie, premie oraz dodatkowe bonusy, jednak dla mnie liczyło się tylko jedno. Chciałem podążać ścieżką własnych marzeń i choć ludzie nierzadko mówili mi, iż podążam za mrzonkami, ja doskonale wiedziałem, gdzie się kieruję. Zmierzam do Cytadeli – serca galaktycznej społeczności.
Złożyłem podanie o przyjęcie mnie do SOC – Służb Ochrony Cytadeli. Powszechnie wiadomo było, że do straży przyjmowano niewielu ludzi, a właściwie niewielu spośród obcych nie wchodzących w skład Rady. Ludziom nie ufano, uważano nas za zagrożenie. Nie chciano powierzać nam życia istnień zamieszkujących Cytadelę. Jakby potwierdzając tę regułę, co roku na specjalne szkolenie SOC przyjmowano kilkoro ludzi. Kończyli go bardzo nieliczni, ale … szansa zawsze istniała. Tego się trzymałem.
Wiadomość z odpowiedzią dotarła po tygodniu. Przyjęli mnie. Początkowo sam nie mogłem w to uwierzyć, jednak dowód leżał w moich dłoniach. Miałem stawić się na Cytadeli za dwa tygodnie – tam niezwłocznie zacznie się szkolenie.
Ziemię opuściłem tydzień później na pokładzie SSV Moonlight. Byłem gotowy na wszystko, choć, gdybym w tamtym momencie wiedział co na mnie czekało, nigdy nie wszedłbym na pokład. Nah. Oszukuję sam siebie.

piątek, 7 grudnia 2012

Mass Effect Challange Day 30

Day 30 - Ogólna ocena całej trylogii
Pamiętam jeszcze jak kiedyś nie potrafiłem się przekonać do tej gry. Grałem sobie tylko w Dragon Age, a do ME nie potrafiłem podejść ze względu na to, że strzelanka i dziwna grafika. Jednak moja koleżanka, która grę już miała za sobą, a właściwie dwie części, powiedziała, że muszę zagrać, chociaż spróbować. Dałem się namówić i absolutnie nie żałuje! Gra początkowo trudna do ogarnięcia, wkrótce stała się moją ulubioną, wyprzedzając nawet Dragon Age'a. Dlaczego? Niesamowite, pełne i charakterystyczne postaci, wspaniała fabuła, muzyka, lokalizacje, cała galaktyka. U mnie trylogia ME ma 10/10, mimo Jacoba, Generała Żniwiarzy i wkurzających pomiotów :)

czwartek, 6 grudnia 2012

Mass Effect Challange Day 29

Day 29 - Jak chciałbym by kontynuowano serię
Na pewno chciałbym zobaczyć jeszcze parę komiksów, aczkolwiek jestem przeciwny mini grą, które mimo wszystko w jakiś tam sposób uzupełniają fabułę, ale są jedynie na androida, smartfona etc. Już bym przeżył każdą inną konsolę, ale telefon? Ehm ... ? Książki. Uwielbiam czytać, ale z książkami z ME w Polsce jest naprawdę ciężko. Jeżeli nie zdobędzie się pierwszego wydania, którego jest i tak jak na lekarstwo to nie mam mowy o wydaniu drugim, czy dalszym, bo ich po prostu nie ma. Jestem stosunkowo nowym fanem, gdyż gram zaledwie od 2 lat. Kiedy przyszła mi ochota na zagłębienie się w książki z trudem dostałem pierwszą część, a drugiej i trzeciej w ogóle nie ma. Najnowsza część "Odwet" oczywiście jest, ale chciałbym przeczytać najpierw poprzednie. Tak, wiem, że ich fabuła nie jest bezpośrednio powiązana, bo poprzetykana jest grami, komiksami itd., ale ja już tak mam. Pozostała kwestia gier jako takich. Boję się. Na prawdę się boje, że kolejne części będą smutną kopią bez polotu, gdyż twórcy robią grę dla kasy. Bądźmy szczerzy - skoro twórcy pytają co chcemy, to znaczy prequel, squel, coś nowego - to bądźmy szczerzy nie mają żadnego pomysłu. I głupie pytanie fanów jest żałosne. Mam nadzieję, że coś wyjdzie z tego Mass Effectu 4. Oby ... . No i ciągle liczę na kilka ciekawych DLC w stylu Omegi do ME3, choć nie wiem, czy BioWare jeszcze planuje takowe. 

wtorek, 4 grudnia 2012

Mass Effect Challange Day 28

Day 28 - Zniszczenie, Kontrola czy Synteza
Tylko raz w ciągu moim trzech zakończonych rozgrywek wybrałem opcję syntezy, gdyż było mi żal EDI. Chciałem także przekonać się na własnej skórze jak będzie wyglądało zakończenie syntezy w mojej rozgrywce. Zrobiłem to też po trochu dlatego, że w razie ME4 będę miał zapisy z szerokim wachlarzem wyborów - jedynie idealistycznych ;P
Preferuję zniszczenie. To o co walczyłem od początku serii, zresztą nie tylko ja bo także każdy z moich sojuszników z wyłączeniem TIMa, który chyba tak na prawdę walczył sam ze sobą przez większą część gry.  Miałem nie lada satysfakcję, kiedy maszynki spadały z nieba jak świeży śnieg, a zmutowane zombie padały jak muchy. Zanim ukazała się trzeci część pisałem z koleżanką o tym jakbyśmy wiedzieli zakończenie. Napisałem jej wtedy, że chciałbym zakończenia dramatycznego, w którym Shepard poświęca się, by ocalić resztę. Zakończenia takiego, który wyciśnie łzy i sprawi, że choć będzie istniał happy endning, będę wybierał sad end. Otrzymałem coś wypośrodkowanego, bo jakieś ogromnej dramaturgi nie było, łzy nie poleciały, zamiast nich pojawił się uśmiech i niedowierzanie, w niektórych momentach, ale ogólnie cieszę się, że wygrałem. Także wal się Zwiastunie, jestem górą : ) Zniszczenie mode on !

PS. Mam dziwne deja vu, że już kiedyś wspominałem o tym :D

poniedziałek, 3 grudnia 2012

DLC Omega

Wczoraj mniej więcej o tej porze zasiadłem wreszcie do najnowszego DLC do trzeciej odsłony Mass Effecta. Miałem zamiar zagrać tylko chwilkę, jako, że ostatnio z powodu przedłużającego się już remontu nie mam zbytnio czasu ani sposobności dorwania się do stacjonarnego, by pograć w spokoju. Będąc szczery chciałem zagrać sobie wczesnym rankiem, kiedy wszyscy spali, ale jak zwykle zapomniałem, że ściąganie przez Origin to 5 lat w kamieniołomach >.<" . Przeszedłem, to mam prawo, ocenić, wypowiedzieć się.
U mnie ten dodatek na pewno pobił Lair of the Shadow Broker. Myślałem, że nie doczekam tego dnia, gdyż każdy dodawany później dodatek był albo strasznie krótki albo nieciekawy, albo połączenie tych dwóch rzeczy. A tutaj dostaję Omegę, porządne DLC, na którego nie żałuję wydania 1200 pkt.
Plusy:
- Czas - wreszcie dodatek trwa dłużej niż 30-60 minut ( czyt. Arrival, Ashes, Hefajstos, Overlord ). Oczywiście mówię tutaj o wysłuchaniu wszystkich dialogów, dokładnym zbadaniu obszarów, zebraniu wszystkich dóbr etc. W innym wypadku czas skraca się o 70%. Mnie przejście Omegi zajęło pięć godzin z haczykiem, jestem absolutnie zadowolonym.
- Drużyna - dodali jakieś urozmaicenie. Dostajemy dwie nowe postacie do teamu. Arię i jej ex-kochankę. Każda z unikalną zdolnością, choć nie do końca przydatnymi w ferworze walki, ale za to doskonale prezentującymi się w animacjach i cut-scenkach. Cieszę się, że udało im się utrzymać charakterek Arii, choć podczas mojej rozgrywki zdecydowanie zmiękła ; P
- Rozgrywka - chodzi mi tutaj o ułożenie poszczególnych plansz, o ich ilość i jakość. Wreszcie można się było wystrzelać! Wrogów co nie miara, wszędzie amunicja i tylko jedno ograniczenie - poziom naszej gry. Oj, już dawno  z takim zachwytem nie cieszyłem się niesłabnącymi falami wrogów.
- Przeciwnicy - cieszę się, że stworzony nowy rodzaj - Baszty i te zmutowane niebieskie stwory.
- Fabuła - dopracowana, składna, grało się przyjemnie. Żałuję tylko, że moja końcówka była taka protagonistyczna. Pierwszy raz żałowałem, że nie jestem nieco bardziej zły ; )
Minusy:
- Wróg - główny przeciwnik - byłem go bardzo ciekawy, a tak właściwie był ograniczony do minimum, nie robiąc za wiele "złego". Niby coś tam walczy, niby się przeciwstawia, ale to takie jakby chciał a nie mógł. Zdecydowanie liczyłem na więcej akcji z jego strony. A finał to już w ogóle? Źli ludzie tak się nie zachowują.
- Omega - choć zachwalam dodatek jak tylko mogę, to brakowało mi choć spacerku starymi, znanymi nam ulicami Omegi. Jedyną lokalizując jaką poznaję to wejście do Afterlife. Na prawdę. W pewnym momencie moja postać mówi, ze poznaje okolicę. Aria tłumaczy, że Mordin miał tutaj klinikę - really? Kiedy wreszcie rozpoznaję jakieś ułożenie, stwierdzam, że w miejscu, z którego właśnie wyszedłem, jeszcze w ME2 był pokój w którym zamknięto chorego bataranina. Dziwne. Albo to tylko ja?

To moje zdanie na temat dodatku. Na pewno zapomniałem o czymś wspomnieć, albo coś pominąłem  Jak mi się coś przypomni, to będę dodawał przy okazji następnym postów. No i podsumowując, dodatek zgarnia 9/10. Byłaby 10, gdyby pokazali kilka starych lokalizacji i wspomnień :) Dobra, liczyłem, że wejdę głównymi drzwiami stacji, zmasakruję wszystkich i przejmę władzę, tak w stylu Arii, a nie będę biegał po tunelach, ot co :P !

Mass Effect Challange Day 27

Day 27 - Ulubiony OST
Wreszcie pytanie, które nie wymaga zastanawiania się. Jest jeden utwór, który czasami puszczam sobie od tak i mogę go słuchać, bo nie przeszkadza mi brak wokalu, a który wywołuje wiele wspomnień z gry. Jest nim "An End Once and For All". Zawsze jak go słucham mam w głowie taki flashback o postaci, o której akurat pomyślałem o tym jaką drogę przeszła przez cały Mass Effect. I zawsze wtedy zastanawiam się o czym będzie ME4 i czy w ogóle warto go robić. Ta historia się zakończyła, nie wiem czy warto na siłę dopisywać kolejne kartki, tylko po to by na tym zarobić, kiedy prawdziwa fabuła dobiegła końca?

niedziela, 2 grudnia 2012

Mass Effect Challange Day 26

Day 26 - Lokalizacja, którą najchętniej odwiedzasz w grze
Ostatnie pytania są strasznie denerwujące, bo wymagają przypomnienia sobie wszystkiego co się wie, każdej pojedynczej rozgrywki. Może to wszystkich zdziwi, ale najchętniej odwiedzam Omegę, choć jest strasznie nieciekawa pod względem graficznym - czerń, ciemna czerwień, brud i syf. Mimo tego wszystkiego uwielbiam latać tymi zaułkami, wykonywać misje i czasami sobie pospacerować :)

sobota, 1 grudnia 2012

Mass Effect Challange Day 25

Day 25 - Opinia w sprawie konfliktu Quarian z Gethami
Ohoho, tutaj sprawa jest strasznie zagmatwana. Ogólnie cały konflikt jest wynikiem strachu, niedomówień, poczucia wyższości i władzy. Po której stronie bym stanął, gdybym musiał wybrać i nie mógł doprowadzić do kompromisu jak w grze? Nie mam pojęcia. Chciałbym stanąć za Quarianami, ale nie mogę, ponieważ jakim prawem chcą decydować o losie Gethów, istot, które sami stworzyli, którym nadali istnienie? Są bogami? Nie mogę także stanąć po stronie Gethów, mimo iż rozumie ich walkę o własną świadomość, gdyż nie popieram ich czynów. Dlatego nie zajmę miejsca, gdzie nie można go zająć moim zdaniem.