niedziela, 9 grudnia 2012

Into Nothing

Jako, że zakończyłem już wyzwanie 30 dni z Mass Effect, postanowiłem, że zacznę odcinkowo, raz w tygodniu wrzucać moje opowiadania o jakże zacnym tytule "Into Nothing". Liczę na komentarze, czy warto to ciągnąć, czy nie :) Proszę o szczerość ! Dzisiaj wrzucam prolog oraz pierwszą część rozdziału pierwszego. Miłego czytania życzę :)

Prolog
„Guide this one to where the travelers never tires (…)”
Leżałem w kałuży własnej krwi, czując jak powoli uchodzi ze mnie życie. Właściwie to miałem szczęście, że ciągle żyłem. Gdyby kula trafiła odrobinę wyżej, w najlepszym wypadku, przebiłaby tętnicę szyjną. W najgorszym od razu oderwałaby mi głowę. Zamiast tego pocisk roztrzaskał mi bark, przechodząc na wylot. Druga kula przeszła przez pancerz, raniąc trzewia. Trzeci pocisk uderzył w prawe udo, przewracając mnie na ziemię. Gethy nie traciły czasu na dobicie mnie; przestałem wzbudzać ich zainteresowanie, kiedy mój pistolet znalazł się poza zasięgiem, a moje parametry życiowe zaczęły gwałtownie spadać. Nie minęło więcej, niż kilka uderzeń serca, gdy zostałem sam w zdewastowany, ociekającym krwią i dziwnym płynem korytarzu, otoczony przez martwe ciała zarówno strażników jak i maszyn. Wkrótce miałem do nich dołączyć. W tej chwili jednak nie myślałem o sobie, o tym, że za chwilę umrę. W tym momencie moje myśli krąży wokół moich … przyjaciół. Myślałem o wspólnie spędzonych chwilach, dziwacznych sytuacjach, jakie nam się przytrafiały.
Gwałtowny spazm poderwał moje ciało, wyginając je w łuk. Z ust pociekła mi krew; metaliczny, obcy smak, który sprawił, że chciałem wymiotować.  Powinienem walczyć; doczołgać się do pobliskiego pomieszczenia, spróbować użyć medi-żeli, wezwać pomoc. Nie zrobiłem tego. Poddałem się i …, było mi z tym dobrze. Życie dokonało wyboru za mnie. Czy nie zawsze tak jest?
Mówi się, że w chwili, kiedy umieramy lub jesteśmy blisko nieuchronnej śmierci, przed oczami przebiegają nam obrazy z całego naszego życia. Byśmy mieli ten ułamek sekundy dla siebie. Jeszcze raz mogli ujrzeć twarze naszych bliskich, ludzi, których kochamy, przypomnieć sobie szczęśliwe momenty naszego życia.
Osobiście uważam, że jest to kara, a nie żadna nagroda, czy przywilej. Nasz mózg chce nam przypomnieć co właśnie tracimy – byśmy w ostatnich chwilach naszego nędznego życia żałowali, że umieramy.
Ja także ujrzałem swoje życie. Ich twarze, uśmiechy. Poczułem żal, że widzę je po raz ostatni. Wtedy oślepił mnie blask światła. Zdawał się przypominać punkt na końcu tunelu, do którego zbliżałem się z każdym krokiem - których nie robiłem. Czy to właśnie TO światło, które odbierze mi świadomość? Pozwoliłem na to, kaszląc krwią zmieszaną z gęstą śliną, która spłynęła mi kącikiem ust.

Rozdział 1
Nazywam się Aaron Blooth, urodziłem się na Ziemi w roku 2161, jestem człowiekiem. Wielu zapewne zapytałoby, co w tym niezwykłego. W dzisiejszych czasach warto jednak zaznaczyć jakiej jest się rasy i skąd pochodzi. Tego wymaga zjednoczona galaktyka.
Czasy, w których byliśmy sami we wszechświecie, a przynajmniej tak wierzyliśmy, minęły. Kilka lat temu ludzkość odkryła na Marsie ukryte archiwa, doprowadziło to do odnalezienia pierwszego przekaźnika masy, dotąd uważanego za księżyc Plutona, a w efekcie do Wojny Pierwszego Kontaktu – tak poznaliśmy Turian.
W ten sposób ludzkość dołączyła do galaktycznej społeczności, dzięki czemu otworzyły się przed nami nowe możliwości. Technologie, o których nam się nawet nie śniło. Życie, tak bardzo różne od tego jakie znaliśmy. Dla mnie było to jak spełnienie marzeń.
Mnie i siostrę wychowała matka. Mieszkaliśmy w małym mieszkaniu w centrum miasta. Żyliśmy skromnie z niewielkiej wypłaty; pieniędzy, które matka zarabiała w jednej z fabryk poza miastem. Trzy spore zakłady właściwie utrzymywały mieszkańców żyjących w moim miasteczku. Gdyby nie one, większość z nas nie miałaby pracy, co spowodowałby masowe migracje. Ludzie zaczęliby opuszczać swoje domy w poszukiwaniu chleba.
Nie było nam łatwo, ale byliśmy szczęśliwi. Matka starała się zapewnić nam jak najlepszą przyszłość. Obydwoje z siostrą chodziliśmy do znakomitych, renomowanych szkół, mogących nam zapewnić lepszy start, jeżeli będziemy mogli pochwalić się właściwą pieczęcią na kawałku bezwartościowego papieru. Mama chciała bym zajął się medycyną; został lekarzem, w któreś z klinik Przymierza. To nigdy nie było moim marzeniem.
Śniłem o zwiedzaniu kosmosu, podróżach galaktycznych, poznaniu tych wszystkich obcych, wspaniałych ras. Chciałem zobaczyć wszechświat. Nie miałem zamiaru utknąć w jakieś naziemnej placówce Przymierza, gdzie moim jednym zajęciem byłoby przepisywanie leków na bezsenność, psychotropów, czy środków na migreny. Nie byłem stworzony do takiej pracy, a moja matka zdawała sobie z tego sprawę. Ostatecznie pozwoliła mi wybrać własną drogę.
Następnego dnia zapisałem się do wojsk przymierza, na specjalne szkolenie, dzięki, któremu mógłbym spełnić moje marzenie – zostać strażnikiem na Cytadeli.
Mój rocznik był wyjątkowy – mieliśmy wielu niesamowicie zdolnych kadetów. Kobietę, która siłą przewyższała wszystkich mężczyzn, młodego chłopaka , który specjalizował się w cichym, wręcz niezauważalnym zabijaniu. Nie zabrakło także speca od elektroniki, który potrafił złamać każdy zamek. Snajpera, strzelającego celnie z odległości tak wielkiej, że powiedzenie strzelanie do mrówki, to za mało. Ten pochód zamykałem ja sam. Podczas treningów szybko zauważono , że mam wrodzone zdolności do posługiwania się biotyką. Zdolności te były skutkiem ubocznym napromieniowania pierwiastkiem zero we wczesnym życiu płodowym. Mogłem tylko podejrzewać, że stało się to w fabryce, gdzie tak naprawdę nikt do końca nie zna zawartości większości skrzyń, które przemykają przez zakład każdego dnia. Gdybym zapytał, nie dostałbym pewnie żadnej odpowiedzi – część nic by nie wiedziała, a druga połowa udawała, że nic nie wie.
Wysłano mnie na specjalne szkolenie dla ludzkich biotyków. Zostałem podłączony do implantów L3. Od tego czasu stałem się czymś, czym akademia chciała się chwalić. I robiła to. Przy każdej możliwej okazji. Nim zakończyłem naukę, byłem już w pełni wyszkolonym adeptem, ale przede wszystkim żołnierzem. Już w trakcie nauki otrzymałem kilkanaście propozycji pracy, jednak dopiero w chwili jej ukończenia, kiedy miałem dwadzieścia lat, zostałem zalany przez różnorodne oferty. Z moimi „zdolnościami” byłem cennym nabytkiem dla wielu – najemników, żołnierzy, załóg statków, a nawet naukowców. Każde z nich czegoś ode mnie oczekiwało, wymagało lub do czegoś z przyjemnością by mnie użyło. Oferowali mi niezłe wynagrodzenie, premie oraz dodatkowe bonusy, jednak dla mnie liczyło się tylko jedno. Chciałem podążać ścieżką własnych marzeń i choć ludzie nierzadko mówili mi, iż podążam za mrzonkami, ja doskonale wiedziałem, gdzie się kieruję. Zmierzam do Cytadeli – serca galaktycznej społeczności.
Złożyłem podanie o przyjęcie mnie do SOC – Służb Ochrony Cytadeli. Powszechnie wiadomo było, że do straży przyjmowano niewielu ludzi, a właściwie niewielu spośród obcych nie wchodzących w skład Rady. Ludziom nie ufano, uważano nas za zagrożenie. Nie chciano powierzać nam życia istnień zamieszkujących Cytadelę. Jakby potwierdzając tę regułę, co roku na specjalne szkolenie SOC przyjmowano kilkoro ludzi. Kończyli go bardzo nieliczni, ale … szansa zawsze istniała. Tego się trzymałem.
Wiadomość z odpowiedzią dotarła po tygodniu. Przyjęli mnie. Początkowo sam nie mogłem w to uwierzyć, jednak dowód leżał w moich dłoniach. Miałem stawić się na Cytadeli za dwa tygodnie – tam niezwłocznie zacznie się szkolenie.
Ziemię opuściłem tydzień później na pokładzie SSV Moonlight. Byłem gotowy na wszystko, choć, gdybym w tamtym momencie wiedział co na mnie czekało, nigdy nie wszedłbym na pokład. Nah. Oszukuję sam siebie.

5 komentarzy:

  1. Nie oszukuj sam siebie, tak nie wolno :D
    Och czytam to już drugi raz i w końcu główny bohater ma imię :D Jakże się z tego niezmiernie cieszę :P

    OdpowiedzUsuń
  2. Ewidentnie masz talent do pisania prozy którego mogłoby Ci pozazdrościć wielu pseudo-pisarzy. Jak zacząłem to czytać to w głowie pojawił mi się od razu obłoczek z błagalnym stwierdzeniem "Oby to był biotyk" :P Z drugiej strony jednak nie spodobało mi się nazwisko bohatera; nie pasuje mi, ale to może po prostu moje urojenia. I jeszcze jedno, 'przepisywanie butaprenu'- oj nie gra to tu :D , zmień ten klej na jakiś lek. Pisz dalej i wstawiaj, będę czytał na pewno, z mniejszym lub większym jak tym razem opóźnieniem :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hehe, dzięki za komentarz. Co do nazwiska to ogólnie mam problemy z imionami i nazwiskami. Ok, zmienię, może masz jakiś pomysł jaki lek mógłby wystawiać? Apap? Ibuprom?
      Cieszę się jednak, że Ci się w miarę podobało. Oczywiście będę dalej pisał, mam napisane już 3 rozdziały pełne, zabieram się za 4, ale problem polega na tym, że najpierw piszę ręcznie, potem przepisuję i to właśnie ta druga czynność mi zajmuje dużo czasu. Postaram się teraz dodać resztę rozdziału pierwszego szybciej.

      Usuń
    2. Wpisz po prostu antybiotyki, albo jakieś 'środki psychoaktywne dla żołnierzy Przymierza z zespołem stresu pourazowego'. Ja z nazwiskami/ innymi nazwami własnymi mam ten sam problem co widać po nazwach wszystkich moich Gethów w multi gdzie większość ma nazwę THU-XYZ, gdzie XYZ to dowolna liczba 3-cyfrowa. Nazwisko (bo to ono mi nie pasuje) zawsze możesz zmienić, jak wpadnie Ci do głowy coś innego. Pisz dalej, czekamy :)

      Usuń
    3. Ok, zmienię : ) Piszę, piszę, choć dziś akurat mam wolne od wszystkiego, złapało mnie jakieś choróbsko, nie będę wgłębiał się w niesmaczne szczegóły. W każdym razie w ty tygodniu dalsza część, a możliwe, że już dziś wieczorem pojawi się one-shoot.

      Usuń