Prolog
„Biegł ile sił w nogach, jednak
wciąż było nie dość szybko. Ścigająca go postać doganiała go z
zatrważającą prędkością. Już dawno pozbył się dodatkowego balastu jakim była
torba, lecz i to nie pomogło mu szybciej biec. Istota była tuż za nim. Czuł jej
oddech muskający jego kark, nieświeży oddech przywodzący na myśl krew i
nieświeże mięso. Choć starał się biec najszybciej jak potrafił, nie mógł uciec;
wiedzę tę można było dostrzec w jego czekoladowych oczach. Nieoświetlona,
betonowa uliczka nie miała końca. Był jak antylopa ścigana przez geparda,
wiedział, że ucieczka nie ma sensu. I kiedy sobie to uświadomił, poczuł na
sobie olbrzymi ciężar, który zbił go z nóg.”
Jamie ocknął się gwałtownie, siadając. Z jego ust wyrwało
się coś na podobieństwo krzyku, skamlenia bitego zwierzęcia.
- Aaauuuaaa! – usłyszał znajomy dziewczęcy głos, po czym coś
z hukiem spadło na ziemię.
Był oblany zimnym potem, a koszulka lepiła się do jego
ciała. Walcząc z rozwiewającą się wizją koszmaru, który nawiedzał go co noc,
sięgnął ku lampce nocnej.
Blada poświata sącząca się przez abażur, rozświetliła
delikatnie pokój, sprawiając, że w pomieszczeniu zatańczyły wysokie cienie.
Chłopak nie zwrócił na nie uwagi. Na podłodze pod oknem leżała bowiem Alice,
jego przyjaciółka.
- Co robisz w środku nocy na ziemi w moim pokoju? – zapytał,
przyglądając się tarczy budzika. 3:40.
Dziewczyna pozbierała się, z tryumfalnym uśmiechem
oświadczając, że wpadła w odwiedziny, a on zamiast zadawać głupie pytania
powinien zaproponować jej coś do picia.
- Przepraszam, ale krew się skończyła – rzucił, kładąc się z
powrotem – I następnym razem użyj drzwi. Wchodzenie oknem nie należy do twoich
mocnych stron. – dorzucił złośliwie.
Alice zbliżyła się do kręgu światła. Była średniego wzrost
dziewczyną o delikatnych, aczkolwiek wyraźnych rysach twarzy. Miała urodę
kobiet z krajów azjatyckich – pełne, okrągłe czarne oczy, długie czarne włosy,
których nienawidziła czesać, lecz przerażała ją myśl o ich ścięciu, zadziorny
uśmiech i mleczna karnacja, którą podkreślała różem na policzkach. Ubrana była
w dopasowane do granic możliwości niebieskie jeansy i białą sportową koszulę,
na którą założyła niebieski sweter bez rękawów. Na nogi jak zwykle włożyła
czarne, wygodne tenisówki, a na szyi zawiesiła długi wisiorek z drogim
kamieniem, którego nazwy Jamie nigdy nie mógł zapamiętać. Był to jedyny
elementy biżuterii jaki dziewczyna skłonna była ubierać, lub też robiła to
instynktownie.
- Gdybyś mnie tak nie wystraszył, nie spadłabym z parapetu.
Pewnie jutro będę miała siniaki – poskarżyła się, siadając na brzegu łóżka, by
w świetle lampki lepiej ocenić stan swego ciała.
- Taaa, niewątpliwie – chłopak przewrócił oczami, odwracając
się do niej plecami, jednocześnie naciągając kołdrę na głowę.
- Gdybyś chociaż miał coś na ząb w ramach przeprosin –
westchnęła – No cóż, na szczęście sama się o to zatroszczyłam. Zawsze lubiłam
wiewiórki … - urwała, gdy chłopak gwałtownie odwrócił się i wlepił w nią
wystraszone spojrzenie.
- Żartowałam – roześmiała się tak, jak to robiła jedynie w jego
obecności.
Jamie z niedowierzaniem pokręcił głową, po czym zrezygnowany
ponownie opadł na plecy. Przed oczami miał jedynie starający okryć się mrokiem
sufit.
Alice położyła się obok niego, trącając go biodrem, by
zrobił jej więcej miejsca. Spoważniała.
- Znów ten sen? – zapytała cicho.
- Raczej koszmar … .
- Boisz się?
- Każdej nocy – wyszeptał, kiedy dziewczyna złapała go za
rękę. Poczuł chłód przenikający jego rozpaloną skórę. Tego potrzebował,
orzeźwiającego zimna.
Zamknął oczy. Tej nocy nie zobaczył już tych żółtych,
jarzących się ślepi, odbijających się w szklistych źrenicach.