wtorek, 29 stycznia 2013

Kaidan After Story

Oto obiecany oneshoot z wybraną przez Was postacią, Kaidanem. Jest to opowiadanie o jego związku z female Shepard. Przedstawiłem w nim ich rozmowę pełną urywanych emocji, niedopowiedzeń. Mam nadzieję, że choć trochę się spodoba :) Miłego czytania!


Kaidan klął w duchu. Nienawidził zimy, śniegu, tego przeszywającego na wylot chłodu, który mroził palce kończyn, sprawiał, że twarz stawała się czerwona i pękała. Nienawidził tej planety.

Lokalizacja: Mgławica Końskiego Łba
System: Pax
Planeta: Noveria

Mężczyzna brodził w sięgającym kolan, grubym śniegu, walcząc z przeraźliwym, smagającym mu boleśnie twarz, wiatrem. Właśnie został odsunięty od kolejnej misji, z powodu swojego „podejścia”. Chciał opuścić to przeklęte miejsce, ale nie mógł tego zrobić ze względu na warunki atmosferyczne.
Musiał wyjść na zewnątrz, nie zważając na minusową temperaturę i gęsto padający śnieg! Musiał się uspokoić! Musiał pomyśleć!
Na tyle szybkim, na ile pozwalał mu śnieg, krokiem opuścił kolonię, udając się w stronę zlodowaciałego lasu. Z daleka wyglądał jak muzeum figur lodowych, wykonanych przez najlepszego artystę, jakiego można sobie było wyobrazić. Dziesiątki zaklętych w zimową powłokę drzew czekało z utęsknieniem na roztopy, które miały nigdy nie nadejść. Przynajmniej nie w ciągu najbliższych milionów lat. Było jednak w nich coś jeszcze, coś jak uśpiona nadzieja, że skoro raz istniało tutaj prawdziwe życie, może kiedyś powrócić.
Szedł wpatrując się w las, czując jak cała złość się ulatnia. Znów się uspakajał. Tego mu było trzeba, czegoś co go ostudzi. Nie pamiętał co sprawiło, że stał się takim człowiekiem, jakim jest teraz, ale podejrzewał, że przyczyną może być tylko ona.
Zbliżywszy się do lasu, dostrzegł kogoś pomiędzy drzewami.
Kobietę.
Ją.
Nessę.
Stała na wprost niego, patrząc na niego tymi swoimi pięknymi błękitnymi, niczym rozświetlony słońcem ocean, oczyma. Nie miała na sobie pancerza, ubrana była w zwyczajny „ludzki” sposób. Miała na sobie długi płaszcz w szaro-niebieską kratkę z kapturem obszytym futrem, w którego kieszeniach ukryła dłonie, grube spodnie i wysokie buty. Włosów nie związała jak zazwyczaj w ciasny kok, by nie przeszkadzały jej, kiedy zakłada hełm, lecz pozwoliła im swobodnie opaść na ramiona i plecy. Ich  rudo-blond odcień wyraźnie kontrastował z otoczeniem. Wyglądała jak zwykła kobieta. Nie była teraz wszechmocną panią komandor, dowódcą Normandii, zbawcą Cytadeli. Była tylko Vanessą, albo aż nią. Na ten widok zakuło go serce.
Cisza, która zawisła pomiędzy nimi raniła uszy. Wokół nie było słychać niczego innego. Nawet wiatr zatrzymał się w swojej niekończącej się podróży, jakby chciał przysłuchać się rozmowie.
- Yo – mężczyzna zdobył się na przerwanie milczenia, siląc się na bezosobowy ton.
- Tak … - kobieta głośno wypuściła powietrze z płuc, jakby trzymała go tam już jakiś czas. Jej głos zabrzmiał nostalgicznie, dziwnie obco, zupełnie jakby znajdował się teraz w innym miejscu i czasie.
Choć Shepard stała zaledwie kilka kroków od niego, czuł, że dzieli ich przepaść. Coś musiało się stać, gdyż kobieta wydaje się stać na jej krawędzi o włos od upadku. Gotowa w każdej chwili skoczyć.
- Um… - zaczął bezradnie, próbując coś powiedzieć, próbując zapomnieć co wtedy powiedział. Chciał po prostu odwrócić się i uciec. Nic już ich nie łączyło. Nessa nie żyje. Nessa nie … Nessa… - Wszystko w porządku?
- Tak – odpowiedziała jakby trochę za szybko, zbyt pewnie, a jednocześnie wahając się. Wyraz jej twarzy pozostał jednak bez zmian. Był chłodny i zastygły jak wszystko dookoła. – Jak zawsze – dodała, czując, że powinna.
- Rozumiem… To świetnie… - rozmowa się nie kleiła, jeżeli w ogóle można było nazwać nią te kilka wymienionych zdań. Znów zadał sobie pytanie, kiedy stał się takim człowiekiem. – Co tutaj robisz?
Dziękował Bogu, że kobieta nie może dostrzec jego twarz. Modlił się, błagał, by nie patrzyła mu w oczy. One zawsze mówią prawdę, a teraz mówiły, że nie wierzy w nią. Nie wierzy, że jest tą kobietą, którą kochał. Ale ona patrzyła. Jej wzrok utkwiony był w przeźroczystej szybie, za którą próbował się schować. Ona patrzyła, wiedziała, czuła.
Vanessa długo zwlekała z odpowiedzią, jakby zastanawiała się, czy chce odpowiadać. Czy jest sens to robić. Czekała jakby sama zastanawiała się, co właściwie tutaj robi.
- Przyszłam cię zobaczyć, … – powiedziała nagle, jakby było to najzwyklejszą, najnormalniejszą rzeczą w całym wszechświecie. Że ona przyszła zobaczyć jego, mężczyznę, którego kochała, tutaj na Noverię, w samym sercu lodowej śmierci. – Kai.
Na dźwięk swojego imienia, tego zdrobnienia, którego tylko ona używała. Na dźwięk jej głosu, jego ciało drgnęło. Poczuł jak zamiera, zupełnie jakby został złapany w pole zastoju. Widział i słyszał, ale nie mógł się poruszyć.
Kaidan nie mógł uwierzyć, że nazwała go po imieniu, a nie nazwiskiem lub stopniem. Nie mógł uwierzyć, że pomimo tego wszystkiego co powiedział jej na Horyzoncie o tym, że jest tylko zaawansowaną SI, zabaweczką Cerberusa, że prawdziwa ona nie żyje, spalona w atmosferze, w jej głosie wciąż słychać było miłość.
- Dlaczego? – nie poznał własnego głosu. Był wyzuty z emocji, pusty, obronny.
- Chciałam jedynie coś ci powiedzieć …
- Co?
- To koniec … - mężczyzna poczuł jakby został spoliczkowany. Przecież tego właśnie chciał, by dała mu spokój, pozwoliła ruszyć dalej, pozwoliła zapomnieć o prawdziwej Shepard. Dlaczego tak go to zabolało?
- To wreszcie koniec … - jej oczy zaszkliły się odrobinę, kiedy powtórzyła ostatnie zdanie, przerywając ciszę Kaidana.
Mężczyzna wciąż nie wiedział co odpowiedzieć. To miało być dla niego ukojeniem. Kamień powinien spaść mu z serca, powinien poczuć się wolny, więc dlaczego, do cholery, ma ochotę jej przerwać? Przeszkodzić. Złapać w ramiona i przytulić. Nessa.
- Wiem, że trochę to trwało … - kontynuowała powstrzymując wzbierające łzy. – Zbieracze nie będą już problemem. Zniszczyłam ich bazę.
- Rozumiem … to świetnie – miał ochotę sam sobie przyłożyć. Tylko na tyle go stać? Kobieta właśnie powiedziała mu, że uwolniła ludzkość od kolejnego wroga, a wszystko co może powiedzieć to „świetnie, fajnie”? – Czy nie o to walczyłaś? Nie tego chciałaś? – dodał sam nie wiedząc czemu.
- To wszystko po co przyszłam – Kaidan dostrzegł delikatne uniesienie ramion, skutecznie powstrzymała łzy. Wiedział, że kobieta jest silna, czasami aż nadto. Martwił się o to. O te wszystkie tłumione, gromadzone w niej emocje, których nikt nie chce wysłuchać. – Zbieracze nie są już problemem – powtórzyła.
- To dobrze …
Cisza. Zatęsknił za nocami, które przegadywali. Za jej uśmiechem, za dotykiem jej skóry, zapachem.
„Czy nasza … „rozmowa” kończy się tutaj?” – pomyślał, po raz kolejny wspominając to, co ich łączyło. Czy od tak mogło przestać istnieć?  - „Czy chcę by na tym zakończyła się nasza znajomość? Czy sam jej nie zakończyłem wtedy na Horyzoncie?”
Choć wydawało się, że skończyli, żadne z nich się nie poruszyło, ani drgnęło.
- Ale … - urwała, uciekając głosem. Samotny, zbłąkany płatek śniegu opadł na jej ustach, rozpuszczając się. – Przez to, straciłam coś innego, ważniejszego… Wiesz może co? – jej wzrok ciągle śledził ruch jego źrenic, nie musiała pytać. Znała odpowiedź, a mimo to chciała to usłyszeć.
- Nie jestem pewien … - rzucił wymijająco, starając się uciec wzrokiem. Zrobić cokolwiek, by nie mogła go rozszyfrować.
- … Czas – powiedziała, sprawiając, że natychmiast zapomniał o wszystkim innym. Był przekonany, że chodziło o niego. Czyżby był tak egoistyczny? – Bardzo dużo czasu … osiem miesięcy wycięte z życiorysu … .
Nie potrafił odpowiedzieć. Po wyrazie jej twarzy widać było, że mu się udało. Kobieta zupełnie nie wiedziała o czym myśli, co czuje. On też nie.
- Ten szczęśliwy czas … - łzy znów naszły jej do oczu. – Zmarnowałam ten szczęśliwy czas, który powinnam była spędzić z tobą, Kaidan! – prawie to wykrzyczała. – Ten czas, w którym tyle ciekawych rzeczy mogłoby się wydarzyć … powinnam była z tobą … jak kiedyś. – opuściła głowę, jej głos przemienił się w szept. – Powinieneś być na Normandii, powinnyśmy razem walczyć, wspierać się, pomagać sobie. Ten cały czas, który traciliśmy będąc od siebie oddalonymi … .
…..
Kaidan chciał ją przytulić, powiedzieć, że nic się nie stało, że nadal ją kocha. Ale … nie potrafił. Choć jego uczucia wydają się być żywe, widział jak ona spada. Jak spala się w atmosferze. Nie wierzył w Boga, w zmartwychwstanie, a już na pewno nie w dobre intencje Cerberusa. Ale wierzył w postęp techniki. Tak właśnie wyobrażał sobie SI w ludzkiej powłoce. Nie wiedział, czy może jej zaufać.
- Mimo tego, tamtego dnia … - podniosła głowę, uśmiechając się smutno. – Wybraliśmy osobne ścieżki…
Mężczyzna poczuł jakby ktoś wbił mu nóż w serce. W myślach powtarzał, że to nie ona. Nie Nessa. Lecz z każdą chwilą jego serce umierało.
…..
- Hey, Kaidan … - poczekała, aż spojrzy jej w oczy. – Kochałam Cię, wiesz o tym, prawda? – nie czekała na odpowiedz, być może nie chciała jej usłyszeć. – Zawsze cieszyłam się, kiedy towarzyszyłeś mi podczas misji, lubiłam to. Czułam się wtedy tak bezpiecznie. I… - przerwała, a z jej ust wydobył się obłok ciepłej pary. - … Nawet teraz, kocham cię.
Widział, że kobieta się rumieni. Była zażenowana swoim wyznaniem. Wiedział, ile ją to kosztuje. Jednego mógł być pewien, nie ważne, czy była prawdziwa czy nie, jej duma jest ogromna. Ale zrobiła to. Wyznała swoje uczucia jako pierwsza. Zrobiła to dla niego. Kątem oka spłynęła mu samotna łza. Tak długo chciał usłyszeć te słowa.
- Ja… nie mam pojęcia o czym mówisz – zacisnął pięści. Postanowił to dawno temu. Nessa nie żyje.
Nie zapłakała. Była twarda. Choć wątpił, że cokolwiek widzi, przez łzy nagromadzone w jej oczach, kobieta nie uroniła ani kropli. Zauważył, że jakby zmalała, jakby jej mięśnie nagle, w tej jednej sekundzie stały się bezwładne.
Znów zapanowała cisza.
- Hej … Czego ode mnie oczekujesz? – zapytał z wyrzutem, nie mogąc się jednak zdobyć na podniesiony głos. Nie mógł patrzeć na nią i krzyczeć. Nie mógł. – Jak chcesz, żebym się uśmiechał. Jak mam … - urwał, zagryzając zęby. – Jak mam sprawić byś była szczęśliwa !? – wrzasnął.
Oboje ponownie zamarli, wytrzeszczając oczy ze zdziwienia. Mężczyzna sam nie wiedział już co czuć. Kimkolwiek była osoba przed nim, kochał ją. Rozpoznawał ją. Te oczy, ta duma, sposób w jaki stała. Wszystko w niej było znajome, a zarazem obce. Nessa.
- Ja … byłabym szczęśliwa, gdybyś po prostu choć na chwilę ze mną został – wyszeptała, kierując ku niemu swe niebieskie oczy. - Możesz być na mnie wściekły, ignorować mnie… Cokolwiek będziesz robił, w porządku. Przebywanie blisko ciebie sprawi, że będę szczęśliwa … - wyznała, robiąc krok do przodu. Śnieg zaskrzypiał, stawiając opór jej stopom.
Rozpadało się na dobre. Delikatne płatki śniegu wirowały w powietrzu powoli opadając na powierzchnię planety. Na zamarznięte drzewa, na ziemię, na kolonię w oddali, na nią. Na jej długie włosy, na jej smutną twarz, na jej usta.
- Hej, Nessa … - pierwszy raz nazwał ją jej imieniem, zdrobnieniem. – Chciałbym, by tamte dni wróciły, te, kiedy byliśmy szczęśliwi …
… ale to niemożliwe – dokończył. – Sama dobrze o tym wiesz, prawda? Niedługo otrzymam nowy przydział, nie mogę powiedzieć nic więcej, ale nie będzie mnie przez długi czas. – śledził ruchy jej twarzy, szukał zrozumienia, niczego nie dostrzegł. Jej oblicze pozostało puste. – Wtedy nasze ścieżki naprawdę się rozdzielą. Będziesz  pracowała dla … będziesz pomagała ludzkości. – nie mógł zdobyć się na wymówienie nazwy tej zdradzieckiej organizacji, nie chciał też jej ranić. – Zajmiesz się milionem innych rzeczy i powoli zaczniesz się zmieniać. Będziesz chętnie przyjmować różne misje, oglądać rzeczy, o których do tej pory mogłaś tylko pomarzyć. Będziesz w miejscach, do których ja nie będę miał dostępu. Już nie mam. Ty odejdziesz, a ja … - spojrzał na nią z uczuciem, chyba po raz pierwszy w czasie tej rozmowy. – Ja zostanę tutaj – po wyrazie jej twarzy wiedział, że go zrozumiała, że nie chodziło mu o tę planetę, ale o Przymierze, życie żołnierza. – Takie pary jak my… Nigdy nie powinny być razem – zakończył, wbijając głębiej tkwiący w jego sercu nóż.
- Więc, Kaidan … - zrobiła kolejny mały krok. Chciała mu wyjaśniać, że nie współpracuje już z Cerberusem, że odeszła. Nie wiedziała jednak czy ma to jakiś sens. Zapewne ktoś już go poinformował. Zamiast tego powiedziała słowa, które powinna powiedzieć wieki temu, słowa, które chce usłyszeć każdy mężczyzna – To ja pójdę za tobą. Niczego więcej mi nie potrzeba. Nie chcę już ratować świata, nie zależy mi na tym by być żołnierzem, zwiedzać kosmos i nie chcę spędzić mojego życia z dala od ciebie. Chcę zostać z tobą. Na zawsze. Tylko tyle…
Przypomniał sobie. Patrząc na nią, walczącą samą ze sobą, z własnym upokorzeniem, błagającą o to, by w nią uwierzył. Uwierzył, że to na prawdę ona, że jest Nessą. Przypomniał sobie jak kiedyś bardzo go kochała, choć nigdy nie powiedziała tego na głos. Przypomniał sobie jej spojrzenia, co czuł, kiedy byli blisko siebie. Przypomniał sobie to wszystko, co tak usilnie starał się zapomnieć, co spychał w najgłębsze zakątki umysłu. Przypomniał sobie, że tak naprawdę nigdy nie przestał jej kochać.
- Nessa… Jesteś bohaterką, ikoną, wręcz legendą. Będąc z kimś takim jak ja …
- O czym ty mówisz? – przerwała mu. – Nie mówiłeś przed chwilą, że otrzymasz nowy przydział, który jest na tyle ważny, że nie możesz mi go zdradzić? Ty też jesteś „kimś”. Może jesteś nawet lepszy ode mnie? – uśmiechnęła się delikatnie.
Czuł na twarzy wiatr i śnieg, kiedy Vanessa zadała to pytanie. To, którego tak się bał. To, które zmieni wszystko.
- Decyduj więc, Kai … .
Stała o krok od niego. Kobieta, która kochała go najbardziej na świecie. Kobieta gotowa zrezygnować dla niego ze wszystkiego. Teraz dostrzegł także coś więcej. Choć pęknięta, zniszczona i zraniona, jego Nessa wciąż tutaj była. Potrzebowała tylko odrobiny miłości.
Potrzebowała jego, a on… Potrzebował jej.
- Tak … - wyszeptał. – Proszę zostań ze mną na zawsze.
Nie był pewien, w którym momencie tej rozmowy się zmienił, ale wiedział już jakim człowiekiem się stał i jakim chce się stać. Wiedział też, że wszystko jest związane z nią. Z Nessą. Chciał ją w swoim życiu. Chciał być z nią.
Podszedł do niej, ujmując jej dłoń.
A potem, tak po porostu, przytulił ją. Mocno.
Ich ciała idealnie do siebie pasowały. Trzymanie jej w objęciach, tak znajome, tak …
- Kaidan … Kaidan ! – łzy wreszcie popłynęły, a wraz z nimi wszystkie te emocje, których nie miała z kim dzielić. Uczucia, które gromadziły się i niszczyły ją, kiedy tak naprawdę potrzebowała tylko jego.
Mężczyzna wiedział od początku ich znajomości, że Shepard nie jest zwykłą kobietą. A mimo to, a może przede wszystkim dlatego zakochał się w niej. W kobiecie, która wtulona w jego ramiona płakała jak dziecko. Powinien dojrzeć ją wcześniej.
Postanowił się zmienić. Od teraz już zawsze będzie ją bronił i nie pozwoli by się smuciła. Zrobi wszystko co w jego mocy, by była z nim szczęśliwa. 

piątek, 25 stycznia 2013

Wyniki ankiety

Yo!
Jak każdy wie, ankieta została zakończona. Nie będę się ustosunkowywał w jakiś specjalny sposób do wyników, gdyż to nie ja miałem wybrać, ale wy. Jak głosowaliście tak się stało. Zwycięzcą, a tym samym głównym bohaterem/oczami nowego oneshoota jest Major Kaidan Alenko. Opowiadanie pojawi się najszybciej jak to tylko możliwe. Pozdrawiam i dziękuję za oddane głosy.
4 głosy - Kaidan
3 głosy - Samara
1 głos - Tali, James i Kasumi

Liara romance ending


Do zakończenia głosowania pozostały 4 godziny :) Jeszcze wiele może się zmienić, więc zachęcam do oddania głosu, jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś! Jednak by umilić wam czas oczekiwania na wyniki, a tym samym na oneshoota z wybraną przez was postacią, wrzucam inne opowiadanie, które mam nadzieję wam się spodoba. Miłego czytania!


Łagodny wiatr niósł ze sobą wspomnienie pełni lata, zapach kwitnących kwiatów, morską bryzę. Otulił jej twarz, zmierzając w swoją stronę. Uśmiechnęła się subtelnie, oddychając głęboko. Powinna była przylecieć tutaj wcześniej. Nie potrafiła się na to zdobyć przez tak długo.
Niebieskoskóra Asari siedziała oparta o spory głaz. W ręku trzymała śnieżną różę. Spoglądała na białe, pierzaste chmury sunące wolno po niebie, pchane wiatrem. Słońce ogrzewało jej twarz uwydatniając delikatne piegi. Lubiła to. Czuła się wtedy wolna, prawdziwa, nad wyraz realna. Nie mogła sobie na to pozwalać zbyt często. W takich chwilach nie była Handlarzem Cieni, naukowcem, Panią doktor T’Soni, od której każdy oczekiwał jakieś odpowiedzi. W takich chwilach była zwyczajną sobą.
Była Liarą.
Tęskniła za czasami, kiedy zaszywała się głęboko w wykopaliskach, gdzie całymi dniami rozszyfrowywała tajemnice życia Protean. Teraz nie miałoby to najmniejszego sensu. Nie, kiedy cała galaktyka poznała Javika. Niewiele pozostało już do dodania. Świat naprawdę się zmienił od czasu, gdy Komandor Shepard uratował ją na Therum. Już nie jest tą osobą i chcąc nie chcąc musi się z tym pogodzić.
- Kto wie, gdzie teraz bym była, gdybym cię nie spotkała. Gdybyś mnie nie uratował. Równie dobrze mogłabym już nie żyć – wyszeptała, spoglądając na głaz, na wyryte na nim epitafium.

Komandor Eric Shepard
11.04.2154 - ~12.08.2186
 If this all ends tomorrow, what happens to us? 

Przez jedno uderzenie serca, znów była uwięziona w polu ochronnym Protean. Ponownie odczuwała strach, że zostanie tam na zawsze, nigdy nie odnaleziona. W tym momencie pojawia się Shepard – w ręku trzyma karabin, na twarzy maluje się jego hart ducha. Już wtedy wiedziała, że jest kimś wyjątkowym.
Od tamtego wydarzenia minęło już ponad 120 lat. Galaktyka ponownie stała się w miarę spokojnym miejscem, choć wiele się zmieniło. Wiele ras nie zdołało przetrwać inwazji Żniwiarzy. Nie ma już Batarian, Elkorów, Volusów, nawet Gethów. Po wojnie zostało ich zbyt niewielu, by odbudować swoją rasę. Lecz choć odeszli, pamięć po nich pozostanie.
- Tak wiele rzeczy chciałam ci powiedzieć, a teraz, gdy już tutaj jestem, nie potrafię wydobyć z siebie słowa. Zupełnie jakby wszystko było nieistotne, a zarazem okropnie ważne – zaśmiała się. – Jak wtedy … w Londynie, kiedy nie mogłam zdobyć się na pożegnanie.
Zamyśliła się, wspominając tamten dzień. Dzień, w którym Żniwiarze raz na zawsze przestali zagrażać życiu w galaktyce. Dzień, w którym Eric oddał własne życie, by ocalić ich wszystkich. Dzień, … który przepłakała.
Łzy napłynęły jej do oczu. Wciąż go kochała. Pomimo tyle lat, jakie upłynęły nadal czuła jego obecność, zapach, ciepło skóry. Pamiętała ton głosu, kiedy wymawiał jej imię, kolor jego oczu, każdą bliznę na jego ciele, dotyk jego dłoni na swoim ciele. Tak bardzo za nim tęskni.
- Pewnie jesteś ciekaw, dlaczego tutaj jestem? Po tylu latach? Dlaczego teraz? – otarła łzy wierzchem dłoni. – Masz córkę – zaśmiała się, powstrzymując tym samym płacz. – Ma na imię Saphyria. Ashley pomogła wybrać mi imię. Przypomina mi ciebie. Jest odważna, zawsze kieruje się tym co podpowiada jej serce i troszczy się o przyjaciół. Jest też okropnie uparta i waleczna. Ma twoje oczy. Ilekroć w nie spojrzę … .
Wzięła głęboki oddech, próbując się uspokoić. Tak długo tłumiła w sobie emocje, że teraz nie potrafi nad nimi zapanować. Miłość, radość, złość, frustracja. Wszystko mieszało się ze sobą, przywołując miliony wspomnień.
To, kim jest dziś, zawdzięczała w dużej mierze Ericowi. Pomógł jej tak wiele razy, zawsze mogła na niego liczyć. Był jej bratnią duszą, miłością życia. Nawet teraz, patrząc na jego grób, nie potrafiła uwierzyć, że już go nie ma, że nie ma już nikogo z nich.
Ash, Jeff, James, nawet Wrex. Oni wszyscy odeszli dawno temu. Z całej załogi Normandii pozostała jedynie ona.
- Jeśli mnie słyszysz – zaczęła. – Nie martw się o mnie. Ostatecznie ruszę do przodu, kojąc ból tego czego doświadczyła. Będę dbała o naszą córkę, chroniąc ją, prowadząc i wspierając, tak jak robiłam to do tej pory. Wiedz tylko jedno. Zawsze będę cię kochała – wytarła ostatnie łzy. – Pozdrów ode mnie Jack. Brakuje mi jej przyjacielskiej natury. Przekaż też Samarze, że jej córka jest tak samo niesamowita jak ona. Nie jest już więźniem klasztoru, lecz jego opiekunką, gdzie pomaga takim jak ona przejść przez długie życie. Od wielu lat żadna Ardat-Yakshi nie skrzywdziła niewinnego istnienia.
Liara wstała, wpatrując się w horyzont. Podeszła do skraju klifu, o który rytmicznie rozbijały się fale tworząc swego rodzaju wodną sonatę. Nieprzenikniony ocean rozprzestrzeniał się jak okiem sięgnąć. W niebo wzbiło się stado mew, kiedy ogromny statek pojawił się w zasięgu ich wzroku.
- Tak właściwie to powinnam być na ciebie zła, wiesz? – odwróciła głowę w stronę pomnika. – Pamiętasz, wtedy na Normandii? Po tym jak zostałam Handlarką? – zamilkła jakby spodziewając się odpowiedzi lub zagłębiając się we wspomnieniach. – Powiedziałeś wtedy, że mnie już nie zostawisz, że już na zawsze będziemy razem. Obiecałeś mi ślub, duży dom i mnóstwo niebieskich rozrabiaków – przyciągnęła się, odwracając. – I oto jestem. Znów porzucona, gadająca do kawałka skały – zaśmiała się. – Masz ubaw, prawda?
Podchodząc do nagrobka, położyła przed nim trzymany w ręku kwiat. Wyraźnie odznaczał się od gołej, wychłostanej przez wiatr ziemi. Choć minęło sporo czasu, na głazie nadal leżały zaśniedziałe nieśmiertelniki, a obok stał oparty o niego karabin. Dziwne, że jeszcze się nie rozpadły.
- Powinnam się zbierać. Następnym razem przyprowadzę Saphyrię – stwierdziła, ostatni raz dotykając chłodnego kamienia. – Baw się tam dobrze.
Minęła grób, schodząc z klifu. W jego stóp odwróciła się na moment, omiatając wzrokiem miejsce pochówku.
- Wybrałeś sobie piękne miejsce na grób – pomyślała. – Tylko ty mogłeś coś takiego wymyśleć – uśmiechnęła się odchodząc.


Eric patrzył jak miłość jego życia rusza naprzód. Jak zaczyna żyć na nowo. Z jakiegoś niewyjaśnionego powodu miał wrażenie, że to pożegnanie. Czuł, że Liara tutaj nie wróci. Długo czekał, aż zbierze się w sobie, by go odwiedzić. Teraz mógł wreszcie odejść. Odetchnął z ulgą.
- Myślisz, że teraz sobie poradzi? – zapytała Ashley, wyłaniając się za drzewa. W świetle dnia była prawie niewidoczna. Jej duch stapiał się z krajobrazem.
Shepard nie odpowiedział. Podniósł z ziemi różę, obejmując kobietę ramieniem i kierując się ku krawędzi urwiska.
- Na nas chyba już pora – westchnął, a sekundę spoglądając za siebie, na swój własny grób. – Kto by pomyślał, że tak wiele zmienimy … .

poniedziałek, 21 stycznia 2013

Hold The Line

Yo!
W tym tygodniu mam kilka zaliczeń, na które muszę, a przynajmniej będę próbował się przygotować. Przez to nie będę mógł w tym tygodniu napisać koljengo rozdziału "Into Nothing". Trochę jest to też spowodowane faktem, że mam dziurę w fabule i muszę ją załatać :) Czekam na wenę ;P
Ale, ale, żeby nie zostawiać Was z niczym, postanowiłem, że napiszę oneshoota, które sami byście chcieli. Dlatego też proszę o wzięcie udziału w ankiecie, by wybrać bohtera opowiadania ;)
Macie czas do piątku, w sobotę wieczorem powinno być gotowe!

Ps. Aria nie lubi czekać 
Ps2. Trzymajcie kciuki za moje zaliczenie z zagospodarowania, póki co marnie, marnie, trzeci termin już mam, a końca nie widać :D Idę na "usty" :D:P

niedziela, 20 stycznia 2013

The War is Over

Dziś przeglądajać z nudów YouTuba'a, jak zwykle natknąłem się na coś ciekawego. Filmik może i nie najświeższy, ale przypadł mi do gustu. Przedstawia zakończenie Mass Effect jeżeli wybierzemy zniszczenie :)
Mam jednak pytanie, może ktoś z was bedzie potrafił mi na nie odpowiedzieć. Podczas sekwencji końcowej widzimy odbudowany Londyn, nowe pokolenie Krogan i wiele, wiele innych. W Zniszczeniu podobno Shepard przeżywa, a oni wciąż nie wiedzą czy on żyje po tak długim czasie jaki zajmuje odbudowanie miasta praktycznie z ruiny? Coś się tutaj nie zgadza.


sobota, 19 stycznia 2013

Normandy Crash Site ~ Another Story


Dziś chciałem podzielić się z Wami najświższym oneshootem. Skupia się on ponownie na wydarzeniach z gry, lecz przedstawiajace dodatkowe sceny :) Mam nadzieję, że się spodoba.


Lokalizacja: Mgławica Omega
System: Amada
Planeta: Alchera

“Scans confirm the wreckage of SSV Normandy on the planet’s surface. No life signs or mechanical activity detected. Stable landing zone located amid the crash site”

Yumire stała nad bezdenną przepaścią, wpatrując się w skuty lodem krajobraz - wieczną zmarzlinę pokrywającą tę górską planetę .Widziała jak słońce odbija się od lodowej tafli tego pustkowia. Jak okiem sięgnąć nie było niczego. Krajobraz odzwierciedlał jak pusta czuje się wewnątrz.
Utkwiła wzrok w trzymanym w dłoniach hełmie. Znalazła go tutaj, wśród wraku swojego statku - Normandii, która została zniszczona ponad dwa lata temu, podczas badania dziwnego sygnału floty Gethów.
Hełm, choć nadal cały, nosił na sobie ślady przebytej drogi. Wgnieceń, zadrapań, przednia szybka została stłuczona, pozostawiając po sobie jedynie ostre jak brzytwa kawałki osłony. Kobieta nie sądziła, że cokolwiek jest w stanie rozbić ten specjalny rodzaj szkła.
Ścisnęła go mocniej, kiedy łza spłynęła po jej policzku. Po co w ogóle tutaj przylatywała?
Gdyby nie namowy Jokera, pewnie usunęła by wiadomość, udając, że nic się nie stało. Skupiła się na misji, którą musi wykonać. Musi pokonać Zbieraczy, ocalić galaktykę. Chciała się w tym zatracić, miała nadzieję, że zadanie ją pochłonie, że przestanie myśleć. Nienawidziła zamykać oczu. Wszystko do niej wracało, a to… To bolało.
Nie zauważyła, kiedy obok niej pojawiła się Tali. Quarianka była częścią jej zespołu od bardzo dawna. To dzięki niej udało jej się zdemaskować Sarena, pokonać Suwerena, a teraz ramię w ramię ruszą na spotkanie śmierci i wszystkim, co czeka na nich za przekaźnikiem Omegą 4. Gdzieś w czasie tej zwariowanej przygody zostały przyjaciółkami, prawie siostrami, które rozumieją się bez słów.
Tali’Zorah vas Normandy.

- Nie zamierzasz skoczyć, prawda? – zapytała, spoglądając poza krawędź urwiska.
- Hmmm – westchnęła Yum, spoglądając na Quariankę i chwytając ją za rękę. – Dziękuję, że przyszłaś.
Obydwie przeniosły wzrok na horyzont, na błękit ziemi i nieba mieszkający się ze sobą, jakby chcąc połączyć dwa odrębne światy. Komandor mocniej uścisnęła dłoń przyjaciółki.

- Właśnie myślałam  o tym, co powiedziałaś.

Tali przeniosła na nią pytające spojrzenie. Mówiła tak wiele, że nie była pewna, o którą dokładnie rozmowę chodzi. O Ashley, Kaidanie, Żniwiarzach?
- O tym, że utknęliśmy – przełknęła łzy cisnące się jej na twarz. Spojrzała na Tali zaszklonymi oczami.

Quarianka od razu sobie przypomniała, o którą rozmowę chodziło. Jakiś czas temu razem z Kasumi upiły się w kajucie złodziejki. Kiedy ta zasnęła, ona i Shepard, zaczęły wspominać swoje przygody. Wtedy Tali powiedziała, że czuje się jakby utknęła gdzieś pomiędzy ratowaniem galaktyki, ciągłym widmem śmierci i niemożliwością powrotu do domu, by choć na chwilę odpocząć. Wieść wolne, szczęśliwe życie, z dala od tego wszystkiego. Czuła się jakby utknęła i nie mogła ruszyć dalej. Nie sądziła, że Yumire w ogóle zapamiętała coś z tamtej nocy.
- Byłam pijana! – powiedziała. – Nie możesz brać tego wszystkiego dosłownie.

- Ale czuję, że utknęłam, Tali – przekonanie nie biło jedynie z jej oczu, ale z całego wyrazu twarzy, postawy, mowy ciała. Miała na myśli dokładnie to, co powiedziała.

Komandor spróbowała się uśmiechnąć, choć nie bardzo się jej to udało. Na jej twarzy pojawiła się mieszanina strachu i zwątpienia.

- Czuję, że … - odwróciła się, spoglądając na wrakowisko pełne ludzi, którzy szukają czegokolwiek co mogłoby się jeszcze przydać. – Czuję, że kurczowo trzymam się tej kobiety, która powinna była zginąć tutaj wraz ze swoją załogą. Kobiety, która miała normalne życie, nie zmartwychwstawała, nie musiała poświęcać siebie, by ratować tego wszystkiego – wykonała ruch ręką, jakby chciała pokazać cały świat. – A ja nie jestem już tą kobietą – spuściła głowę.

Zapanowała cisza. Tali odwróciła twarz w jej stronę.

- Już dobrze – wyszeptała. – To w porządku, jeśli chcesz pozwolić jej odejść.

- Naprawdę? – powątpienie odmalowało się na jej twarzy, kiedy spojrzała w maskę Quarianki. – Ponieważ czuję, że troszeczkę ją zawiodłam, jakbym… - westchnęła. – Jakbym była jedną z Nich.
Nie musiała precyzować, mówić o kogo chodzi. Tali doskonale wiedziała, o co chodzi Shepard. Z kim tak ciężko jej współpracować. Cerberus.
Quarianka rozejrzała się dookoła. Nie wiedziała czego szuka, dopóki jej wzrok nie padł na dwa samotne, smagane silnym, zimnym wiatrem kwiaty. Jedyne życie na tej śnieżnej pustyni. Zerwała je, z powrotem podchodząc do urwiska.

- Chciałabym powiedzieć kilka słów … - przełknęła ślinę. – Jako kobieta, która ją znała, jako towarzyszka broni. Jako przyjaciółka.

Pani Komandor podeszła do niej, patrząc na nią pytająco. Co ona wyprawia? Tali kontynuowała.

- Tutaj leży Yumire Shepard. Wspaniały żołnierz i niezwykła osoba, która była dla mnie jak siostra. Do zobaczenia, Keelah se'lai – rzuciła kwiaty w przepaść, które wolno, tańcząc na wietrze, zniknęły w czarnych czeluściach. 
Sama nie wiedziała dlaczego to zrobiła, ale uczyniła to. Shepard wyrzuciła swój stary hełm, tak samo, jak wcześniej Tali zrobiła to z kwiatami. W tym momencie zaczęła płakać. Łzy niepohamowanie spływały jej z oczu, ciałem wstrząsały spazmy. Nie mogła się powstrzymać. Wszystkie nagromadzone w niej emocje, które tak usilnie starała się tłumić, uciekły.

Tali mocno ją przytulił, pozwalając wypłakać się na swoim ramieniu. Rozumiała co teraz czuje. Nie była pewna co by zrobiła na jej miejscu, czy by przetrwała.
Minęło kilkanaście minut, nim łzy wreszcie przestały kapać. Komandor była wycieńczona, ale czuła się dziwnie lekko, przyjemnie, zupełnie tak jakby ktoś zdjął jej kamień z serca.

- Gotowa skopać tyłki Zbieraczom?

- Tak!


Ostatni raz odwróciła się w kierunku wrakowiska. Przez moment wydawało jej się, że widzi samą siebie, kobietę, sprzed dwóch lat, opierając się o zniszczony kadłub statku. Patrzyła na nią z uśmiechem na twarzy, założonymi na piersi rękami, nogą opartą o złom. Z ruchu jej warg Yumire wyczytała tylko jedno krótkie słowo „Dziękuję”.
Odwróciła się i podając rękę jakiemuś mężczyźnie, ruszyła przed siebie rozmywając się, łącząc się z coraz silniejszym wiatrem.

- Tęsknię za Tobą Kaidan – wyszeptała, wchodząc do promu.

czwartek, 17 stycznia 2013

Into Nothing, Rozdział 3, część 2


Już miałem ruszyć jej z pomocą, kiedy i mnie zaatakowano. Podeszli mnie z flanki. Troje mężczyzn w niebieskich pancerzach z symbolem słońca na przedzie. Niewiele myśląc, ukryłem się za pierwszą zobaczoną skrzynię, prawie kładąc się na ziemi. Miałem szczęście, że moje tarcze wytrzymały. Ich energia spadła prawie do zera. To co miałem na sobie, nie było pancerzem bojowym. Tarcze regenerowały się wolno, a ich wytrzymałość była co najmniej wątpliwa. Byłem w pułapce, rozejrzałem się desperacko w poszukiwaniu towarzyszy.
Batarianin zabił już dwóch najemników, walcząc na pięści z trzecim i czwartym. Jego pistolet leżał na podłodze przestrzelony, zniszczony. Nie powstrzymało go to jednak, a wręcz wydawać by się mogło, że zyskał dzięki temu dodatkową dawkę energii. Podziwiałem go, jego płynne ruchy, siłę. Ja mogłem jedynie marzyć o tym, że pewnego dnia będę tak silny jak on.
Wola, chęć do życia, nie pozwalała mu się poddać. Patrzyłem zszokowany na to co wyczyniał, z jak ogromną siłą wyprowadzał kolejne ciosy, roztrzaskując głowę jednego z przeciwników na ścianie. Bezwładne ciało, osunęło się na ziemię, znacząc ścianę krwawym śladem. Cholis wyrwał ze zwłok karabin, przeszywając ostatniego napastnika serią nabojów zapalających. Palące się ciało, opadło na kolana, po czym martwe, znalazło się na podłodze.
Otrząsnąłem się dopiero wtedy, kiedy pocisk przeleciał zaledwie cal ponad moją głową. Miałem własną walkę do stoczenia. Nie mogę czekać na pomoc. Wychyliłem się za osłony, oddając kilkadziesiąt strzałów, by rozbić tarcze przeciwników. Gdy tylko ostatnia z nich zgasła, wiedziałem, że ich życie jest w moich rękach. Wyszedłem z ukrycia, wystawiając się na atak. Używając moich biotycznych mocy, postanowiłem zaatakować Osobliwością.
Zdolności tej nauczyłem się jeszcze na szkoleniu dla ludzkich biotyków. Mała kula ciemnej energii tworzyła wokół siebie potężne pole efektu masy, które przyciągało wszystko, co pozbawione było zabezpieczeń w postaci tarcz lub czego ciężar nie przekraczał siły biotycznej użytkownika zdolności. Wraz z rozwojem mocy, biotyk tworzył coraz silniejsze i większe pola. Moje jednak wystarczyło, by unieszkodliwić tych trzech bandytów, sprawiając, że bezbronni dryfowali w powietrzu dookoła pola z przerażeniem w oczach. Dopóki istniało pole, nic nie mogli zrobić.
Podchodząc do nich przeładowałem broń. Wycelowałem, pociągając za spust trzy razy. Każdy strzał był precyzyjny, oddany dokładnie tak, jak nauczono mnie na treningu, prosto w głowę. Nie chciałem być gorszy niż Cholis. Odwróciłem się na pięcie, słysząc trzy głuche uderzenia o zniszczoną posadzkę.
Dumny z samego siebie, kompletnie zapomniałem o reszcie. Na chwilę zamarłem nie mogąc ich zlokalizować. Wpierw dostrzegłem Cholisa starającego dostać się na drugą stronę pomieszczenia niezauważenie. Chciał dorwać zbiega. Zapewne uświadomił sobie to samo co ja – ta misja nie była treningiem. Mieliśmy do czynienia z prawdziwym przestępcą, który w dodatku wysłał na nas swoich ludzi. Gosstus musiał doskonale o tym wiedzieć. Co chciał w ten sposób osiągnąć? Nie byłem pewien, ale nie podobało mi się to.
Moich uszu dobiegł krzyk. Rozpoznałem go bez problemu. Elizabeth została przyparta do muru przez jednego z najemników z olbrzymią spluwą w rękach. O ile mogłem ocenić z takiej odległości była to strzelba M-300 Claymore. Zapewne fant, z którejś napaści na statek handlowy lub łup po pokonaniu Kroganina. W to jednak trudno mi było uwierzyć.
Najemnik lada chwila miał wystrzelić z broni, co niewątpliwie zabiłoby kobietę. Patrzyłem ze zgrozą, jak w zwolnionym tempie tarcze Liz rozbłyskają po raz ostatni i znikają na zawsze. Widziałem przerażenie na jej twarzy, kiedy patrzyła w wymierzoną w nią lufę. Mężczyzna uśmiechnął się tryumfalnie. Usłyszałem krzyk.
Chwilę zajęło mi uświadomienie sobie, że wydobył się z mojego gardła. Rzuciłem się jej na ratunek, zdając sobie sprawę, że nie zdążę. Każdy krok wydawał się wiecznością. Oprawca nie odwracając lufy, spojrzał na mnie, szczerząc się szyderczo. Byłem zbyt daleko, by jakakolwiek moja reakcja była skuteczna.

-Zostaw ją! – wrzasnąłem, wysyłając w jego stronę biotyczną falę. Nie pokonała nawet połowy dzielącej nas odległości.

Jak przez sen, potworny koszmar widziałem jak jego palec wolno zaciska się na spuście. Zamknąłem oczy gotowy usłyszeć strzał. Nic się nie stało. Otworzyłem niepewnie oczy, patrząc na Batarianin, którego prawa ręka zanurzona była w ciele przestępcy. Napastnik był w szoku, jego wytrzeszczone oczy mówiły więcej niż wszystko inne. Z jego ust spłynęła krew. Cholis jednym ruchem wyszarpnął zakrwawioną kończynę, z obrzydzeniem spluwając na ciało najemnika.

- W porządku? – zapytał, odwracając się do Liz.

Kobieta delikatnie skinęła głową, wciąż niepewna tego co się stało. Batarianin spojrzał na mnie i przysiągłbym, że się uśmiechnął, choć był to dziwny uśmiech. Z mieszaniną goryczy i smutku. Podbiegłem do nich, chwytając dziewczynę za ramiona, potrzasnąłem nią.

- Wszystko dobrze? Jak się czujesz? Jesteś ranna?
- Jest… Jest ok – wykrztusiła.
- Zajmij się nią – przerwał nam Cholis. – Ja zajmę się celem naszej misji i przyprowadzę go tutaj. Później od razu wracamy zdać raport – dodał, odchodząc.

Wzrokiem zbadałem ciało kobiety. Nie wierzyłem jej do końca, jednak rzeczywiście nie znalazłem żadnych ran ani innych obrażeń. Była potwornie wystraszona, ale cała. Odetchnąłem z ulgą.

- Dlaczego mnie ocalił? – Eli zmierzyła mnie uważnie, oczekując odpowiedzi, której nie miałem. Sam zastanawiałem się nad tym, co sprawiło, że mężczyźnie zależało na tyle, by nie pozwolić jej umrzeć. – Może się we mnie podkochuje? – zastanawiała się, choć na jej twarzy szok mieszał się ze zdegustowaniem.

- O! To możesz akurat wykluczyć – wyrwało mi się, na wspomnienie naszego pocałunku w łazience. Zbeształem się w myślach. Moja niewyparzona gęba.

- Co masz na myśli? – przyjrzała mi się badawczo.

Nim zdążyłem odpowiedzieć, rozmowę przerwały nam zbliżające się w naszą stronę przekleństwa i złorzeczenia. Wkrótce obydwoje ujrzeliśmy Cholisa, który prowadził pobitego mężczyznę w średnim wieku.

- To o niego cała afera? – rzucił zdziwiony Batarianin. – tchórz ukrywał się, kiedy jego ludzie ginęli w walce, by go ochronić – splunął mu w twarz. – Chodźmy – skierował się do wyjścia.

Patrzyliśmy na spuchniętą twarz bandyty z niemym wyrazem zdziwienia na twarzy. Widać mogę nazwać cały ten dzień jedną wielką niespodzianką. Cholis zatrzymał się, uświadamiając sobie, że nie idziemy za nim. Podążył za naszym spojrzeniem. Wzruszył ramionami, po czym podjął marsz.

- Stawiał się – wyjaśnił krótko.

Z głuchym milczeniem, posłusznie ruszyliśmy za nim. Znów się nam udało.

Wróciliśmy do pokoi trzy godziny później. Wcześnie zdaliśmy dokładny raport naszemu dowódcy i przekazaliśmy więźnia. Powiedział, ze jest dumny i gratuluje, ale jego twarz wyrażała coś zupełnie innego. Był wściekły – miałem przeczucie, ze ta misja miała nas zabić. W raporcie oczywiście przemilczeliśmy atak bezpośredni na Elizabeth, choć wcześniej tego nie uzgadnialiśmy. To dało mi choć cień nadziei, że się rozumiemy.
Przestępca został zabrany do wiezienia, gdzie będzie czekał na przesłuchanie, a my mogliśmy odejść. Nim jednak się to stało, zostaliśmy poinformowani, że za tydzień na okres dwóch tygodni mamy przerwę w treningu. Dowódca musiał udać się w ważnej sprawie na Palaven, więc odwołał zajęcia. Zaznaczył jednak, że mamy wykorzystać ten czas na treningi i przygotowanie teoretyczne, gdyż po jego powrocie odbędzie się egzamin. Minął już rok, odkąd zaczęliśmy.
Ucieszył się. Kiedy w milczeniu odprowadzaliśmy Liz do jej pokoju, a później wracaliśmy do naszego, myślałem o tym jak wykorzystać najlepiej ten nieoczekiwany urlop. Musiałem znaleźć sposób, by odwiedzić Ziemię.
Podczas drogi powrotnej, Batarianin znów milczał, prawie ignorując moją obecność. Był zamyślony, nieobecny. Zastanawiałem się, czy chodzi o mnie, czy o coś jeszcze? Gdy tylko przekroczyliśmy próg pokoju, od razu udał się do łazienki, zamykając za sobą drzwi. Zmierzyłem je urażonym spojrzeniem, kierując się ku swojej stronie pokoju. Kątem oka spojrzałem na stojące na regale zdjęcia. Byłem na każdym z nich, zmieniali się tylko ludzie, z którymi zrobiono mi fotografię. Moja mama, siostra, koledzy z roku, Elizabeth, a nawet Cholis, choć po jego minie widać wyraźnie, że niespecjalnie spodobało mu się to „uwiecznienie”.
Zdjąłem kombinezon, zarzucając go na oparcie krzesła. Odetchnąłem z ulgą. Omal go dziś nie zniszczyłem. Miałem nadzieję, że już nigdy więcej nie będę musiał brać udziału w tak niebezpiecznej misji mając go na sobie. Przeciągnąłem się, słysząc jak strzela każda kostka mojego ciała. Byłem obolały, zmęczony i chyba po raz pierwszy po zakończeniu treningu nie chciało mi się jeść. Widziałem dziś zbyt wiele krwi, śmierci, ludzkiego mięsa wyrywanego z ciała. Otrząsnąłem się z nieprzyjemnej wizji.
W samym bokserkach usiadłem na łóżku, rozmasowując kark. Marzyłem jedynie o ciepłym prysznicu, szklance zimnej lemoniady i całowiecznym śnie. Nim całkowicie pogrążyłem się we własnej wyobraźni, drzwi łazienki otworzyły się. Stanął w nich Cholis, patrząc prosto na mnie. Miał na sobie jedynie luźne spodnie, przypominające dresy z XXI wieku. Oczywiście były brązowe, co kazało mi się mimowolnie zastanowić, czy jego rasa zna jakiekolwiek inne kolory. Nie wiem, dlaczego, ale spojrzałem na jego stopy. Wiele razy widziałem go w jego „piżamie”, ale nigdy nie przypatrywałem się mu, nie chcąc by pomyślał sobie, nie wiadomo co. Pewnie oczekiwałem czegoś dziwacznego w wyglądzie jego stóp – mniejszej lub większej ilości palców, gęstwiny włosów, łusek, czegokolwiek. Byłem zdziwiony, kiedy okazało się, że są takie same jak moje, tyle, że jego włosy były jak zwykle białe. Przeniosłem wzrok na tors, w który tak uwielbiałem się wpatrywać, co robiłem jak tylko nadawała mi się okazja. Choć przechodziłem ten sam trening, ćwiczyłem prawie tak zawzięcie jak on, moja sylwetka nie była tak doskonała jak jego. Zazdrościłem mu, zresztą nie pierwszy raz.  Nawet nie zauważyłem, że jego rana zagoiła się i nie musiał już używać bandaża. Moje spojrzenie powędrowało w górę napotykając jego. Odwróciłem wzrok, rumieniąc się.

- Łazienka wolna – oznajmił patrząc na mnie z satysfakcją. Pewnie wiedział o czym myślę. Kiedy wstałem, na jego twarzy pojawił się chytry uśmieszek. – Niezłe gacie.

Spojrzałem w dół. Miałem na sobie klasyczne czerwone bokserki w białe serduszka, jednym słowem – obciach. Zarumieniłem się jeszcze bardziej, mamrocząc niewyraźnie w odpowiedzi.
Zadowolony z siebie Batarianin skierował się do swojej komody, zapewne w poszukiwaniu ubrania.
Ruszyłem ku łazience, zatrzymując się w drzwiach i opierając się barkiem o framugę, tyłem do pokoju. Opuściłem głowę. Na podłodze leżał bezwładnie porzucony kombinezon Batarianina.

- Dlaczego ją uratowałeś? – wyrwało mi się.

Odpowiedziała mi głucha cisza. Choć nie widziałem jego twarzy, czułem, że zamarł w pół szukania.

- Czy to ma jakieś znaczenie? – zapytał chłodno po kilku chwilach.
- Dla mnie ma. Ujmując to najłatwiej, nie lubiłeś jej. Dlaczego więc ocaliłeś ją przed tym bandytą?
- Zrobiłem to dla ciebie – jego głos był coraz cichszy.
- Dla mnie?! – zatkało mnie. – Niby co to ma wspólnego ze mną? – odwróciłem się. Cholis stał przy komodzie patrząc na mnie z wyraźnym bólem na twarzy. W dłoniach trzymał zakrwawiony, czarny bandaż. Po co go ma, skoro go nie używa?
- Wiem, że ci na niej zależy. Widziałem was razem – patrzył gdzieś w bok pokoju, unikając mojego wzroku.
– Widziałem jak swobodnie rozmawiacie, kłócicie się. Nie chciałem byś musiał patrzyć na jej śmierć, był do tego zmuszony. Nienawidził siebie, za to, że nie mogłeś jej uratować.

Zamurowało mnie. Minutę zajęło zrozumienie sensu tychże słów. Czy on myśli, że ja i Elizabeth jesteśmy razem? Ruszyłem wolno w jego stronę. Cofnął się o krok. Zatrzymałem się.

- Mnie i Liz nic nie łączy! – zacząłem gestykulować, by nadać większe znaczenie własnych słów. – Jesteśmy tylko przyjaciółmi. PRZYJACIÓŁMI! – podkreśliłem. – Co prawda więcej się kłócimy, ale taka jest już chyba nasza relacja – uśmiechnąłem się na wspomnienie tych dziesiątek chwil, w których się przekomarzaliśmy.
- Skoro tak mówisz.

Nie wytrzymałem. W jednej sekundzie znalazłem się przy mężczyźnie wymierzając mu potężny cios w twarz. Prawie odwrócił się pod wpływem uderzenia, a z jego rąk wypadł bandaż. Wolno opadł na ziemię, zwijając się. Przyłożył dłoń do policzka, patrząc na mnie. Był w szoku.

- Idiota! Idiota! Idiota ! – wrzasnąłem mu prosto w twarz. – Jedyną osobą na tej całej, cholernej stacji, którą jestem zainteresowany, jesteś TY ! Myślisz, że pozwoliłbym ci się całować, gdybyś mi się nie podobał. Czuję coś do ciebie, choć teraz zastanawiam się dlaczego… – już miałem się odwrócić, kiedy Cholis złapał mnie za rękę.
- Jesteś człowiekiem – zaczął patrząc mi głęboko w oczy. Chciałem mu przerwać, ale nie pozwolił mi. – Nie powinienem … nie mogę … nie należy … - gubił się we własnych słowach. Nie wiedziałem, że Batarianin przy tym całym graniu twardziela, zresztą jak cała jego dumna ras, potrafi wyglądać tak bezbronnie, delikatnie, wręcz krucho. Jakby lekki dotyk, mógł rozbić go na miliard samotnych kawałków.

Odwzajemniłem uścisk dłoni, przysuwając się do niego. W pierwszej chwili, w obronnym geście chciał się wycofać, uciec. Nie mógł. Jego plecy napotkały ścianę. Był w potrzasku. Przytulił go. Najzwyczajniej w świcie, wtuliłem się ciasno w jego ramiona, obejmując go w pasie i kładąc głowę na nagiej piersi.
Czułem jak wolno się rozluźnia, jak jego twarda powłoka mięknie. Objął mnie, zanurzając twarz w mojej szyi. Pozwoliłem mu na to. Na tę krótką chwilę mógł być bezbronny, nie musiał bać się uczuć.
Staliśmy tam wtuleni w siebie, ciesząc się własnym ciepłem. Spojrzałem w jego oczy, całując go najczulej i najdelikatniej jak potrafiłem. Czułem na sobie jego dotyk, ciepło skóry, miękkość włosów na klatce piersiowej. Ująłem jego podbródek nie cofając się ani o krok, nie teraz.

- Przekonałem cię? – wyszeptałem, wargami muskając jego usta. Drżał. Nie odpowiedział od razu, ciesząc się z moich pieszczot. Położyłem rękę na jego torsie, delikatnie gładząc włoski.
- Myślę, że powinieneś próbować dalej – zaśmiał się, przejmując inicjatywę, całując mnie zachłannie. Całkowicie stracił ochotę na ucieczkę. Nie miał zamiaru ukrywać przede mną sowich emocji. Nie żeby mi to przeszkadzało.

Nasze pocałunki stawały się coraz bardziej zawzięte, nasze ręce błądziły po prawie nagich ciałach. Nie mogłem się nim nacieszyć. Wreszcie mogłem swobodnie go dotknąć, podziwiać, pieścić, całować. Miałem go tylko dla siebie. Składałem pocałunki na jego wargach, szyi, wzdłuż linii obojczyka, w okolicach mostkach, dookoła sutków. Ostrożnie polizałem jego brodawki, obserwując jego reakcję. Cicho westchnął, jego ciałem wstrząsnął dreszcz podniecenia. Jego dłoń gładziła mi włosy. Domagał się więcej. Nie musiał prosić. Zacząłem ssać jego sutki na zmianę, pieszcząc ręką tego, którym nie opiekowałem się ustami.
Ruchem dłoni, chwytając mnie za podbródek podniósł mnie, składając na mych ustach kolejny oszołamiający pocałunek. Sądząc po naszych wyraźnych już wzwodach, podobało mu się tak samo jak mnie. Zupełnie przypadkowo przeciągnąłem ręką między jego nogami, wyczuwając skok podniecenia. Pocałowałem go po raz ostatni, uwalniając się z jego objęcia i odwracając się. Batarianin patrzył na mnie zmieszany.
Ruszyłem ponownie w kierunku łazienki, po drodze zdejmując z siebie bieliznę i rzucając ją za siebie nawet się nie odwracając. Bokserki wylądowały wprost na dłoniach Cholisa. Cóż za celność.
Zatrzymałem się w progu.

- Miałem wziąć szybki prysznic – zauważyłem niewinnie. – Może masz ochotę dołączyć? -
Batarianin odrzucił na bok moje bokserki i zrzucając swoje spodnie ruszył za mną, zamykając za sobą drzwi. Był mój.


(...)otworzył drzwi, stając oko w oko z Elizabeth. Wrzasnął odskakując do tyłu i zakrywając się. Czy ona zawsze musi podsłuchiwać?!

- Powinniście zamykać drzwi – zauważyła z uśmiechem na ustach. Cholis posłał mi spojrzenie, które miało mnie zabić. – Nie będę wam długo przeszkadzać, bo wiem, że jesteście zajęci. Słyszałam. – zaśmiała się. – Musisz być dobry – mrugnęła do Batarianina, przygryzając wargę, starając się coś dojrzeć przez jego skrzyżowane dłonie. – Nie ważne. Chciałam tylko zaprosić was na jutro do restauracji, by podziękować za ocalenie życia oraz by uzgodnić, gdzie zamierzamy trenować. – odwróciła się na pięcie. – Bawcie się dobrze.
Cholis odczekał chwilę, po czym całując mnie, opuścił łazienkę. Był zły, ale nie aż tak, by sobie mnie odmawiać, a raczej mojego ciała.
Położyłem się na plecach, pozwalając, by ciepły deszcz obmywał moje zmęczone, ale spełnione ciało. Było super. Uśmiechnąłem się szeroko, od ucha do ucha. Przeciągnąłem się. Teraz marzyłem tylko, by się wyspać. 



Wyszedłem z łazienki piętnaście minut później, zupełnie nagi. Z tego wszystkiego zapomniałem zabrać czystych bokserek. Cholis spał już w swoim łóżku z łagodnym wyrazem twarzy. Był odkryty do pasa. Przemknąłem przez pokój do swoich ubrań, zakładając bieliznę. Spojrzałem tęsknie w stronę łóżka Batarianina, po czym niewiele myśląc, wszedłem pod jego  kołdrę. Przebudził się.
Zaspany spojrzał na mnie zmieszany, nie bardzo wiedząc co się dzieje. Westchnął przeciągle ze zrezygnowaniem, niemal lekką irytacją, ale objął mnie ramieniem. Wtuliłem się w niego kładąc głowę na miękkim torsie mężczyzny, a nogami oplatając jego. Pocałowałem jego gołe ciało, powoli zasypiając w jego objęciach. Było mi przyjemnie. Pierwszy raz w życiu, czułem, że gdzieś należę. Należałem do SOC, do Cytadeli, do moich przyjaciół, do Cholisa.
- To nie może się wydać – wyszeptał, a w jego głosie – dałbym za to głowę – słychać było uczucia.
- Yhm – przytaknąłem na wpół śpiąc, mamrocząc coś niewyraźnie o Liz.
Pogładził mnie po włosach, zasypiając. Pierwszy raz nie miałem koszmarów związanych z własną śmiercią. Nie byłem sam.

- Nie mówisz poważnie – Cholis wrzasnął na mnie nazajutrz, kiedy powiedziałem mu, że wracam na Ziemię na dwa tygodnie, by tam spędzić urlop i trenować do egzaminu. Był zły. Chciał byśmy razem trenowali, spędzili czas wspólnie, usprawniając nasz styl walki.
- To tylko dwa tygodnie – próbowałem go uspokoić – A to być może ostatnia szansa, bym mógł zobaczyć rodzinę.
- Jesteście nudni – westchnęła Elizabeth, pociągając słomką swój napój. Przed sobą miała jeszcze niedojedzoną sałatkę. Obydwoje spojrzeliśmy na nią, chcą powiedzieć, by się nie wtrącała, jednak ona jak zwykle była szybsza. – Ty jedź do domu i baw się dobrze. Pozdrów od nas mamę i siostrę. Nie zapomnij także o treningach. Możesz być pewien, że my nie zapomnimy. A ty – wskazała widelcem na Cholisa – Nie martw się, jak Aaron wróci, wynagrodzi ci te wszystkie samotne noce. Będzie bardzo spragniony – obydwoje poczerwienieliśmy. – Ale nie martw się. Umilę ci oczekiwanie, trenując z tobą.
- Nie jesteś dla mnie wyzwaniem  - rzucił chłodno Cholis, starając się ignorować zaczepki Eli.
- Myślisz, że jestem słaba? – oburzyła się.
- Tak – odpowiedział bez wahania, może trochę za szybko.

Nad stołem przeleciała miska, lądując na twarzy Batarianina. Resztki sałatki zostały rozrzucone po blacie stołu. Jak na znak obydwoje poderwali się z siedzeń, rzucając się na siebie.
Z rezygnacją uznałem, że nic już tutaj po mnie, a chciałem jeszcze kupić kilka pamiątek, które zabiorę później na Ziemię. Nie chciałem jednak zostawiać tych dwoje obsłudze lokalu, dlatego też zamroziłem ich używając Zastoju. Zrobili już dostateczną scenę. Wszyscy wokół gapili się na nas.

- Do zobaczenia potem – uśmiechnąłem się, odchodząc. 

Nowinki :)


Witam wszystkich :) Wiem, że dawno nic nie pisałem, wrzucałem tylko notki i znikałem. Jest to spowodowane natłokiem spraw, które mnie zaatakowały. W większości jest to gorący czas na studiach, ale także są osoby, które mnie odciągają od bloga :D 
Zauważyliście pewnie, że zmienił się wystrój i image bloga, mam nadzieję, że się podoba :)

Taka niespodzianka :)

PS. Kolejna notka z opowiadania zostanie wrzucona najprawdopodobniej w sobotę, choć możliwe, że ukarze się już jutro :)

sobota, 12 stycznia 2013

Into Nothing, Rozdział 3, część 1


Rozdział 3
-Aaagh – jęknąłem, kładąc się na łóżku. – Jestem padnięty – dodałem, z twarzą wciśniętą w poduszkę. – Idę spać.
Batarianin zamknął za nami drzwi ignorując moje narzekania i udając się bezpośrednio do łazienki.
Wróciliśmy z kolejnego treningu, które stawały się z dnia na dzień coraz trudniejsze i bardziej wymagające. Na szczęście, od miesiąc nikt z rekrutów nie odpadł. Pozostała nas dwunastka, cztery grupy. Zbliżyliśmy się nawet do Turian, w większości misji pomagając sobie nawzajem.
Elizabeth i Cholis ciągle patrzyli na siebie z dystansem, unikając bezpośrednich konfrontacji. Byłem jedynym elementem, który ich łączył i trzymał razem. Zaprzyjaźniłem się z obojgiem, choć z każdym na swój sposób. Dla Cholisa stałem się najlepszym towarzyszem broni, a dla Liz tanią rozrywką.
Oderwałem twarz od miękkiego materiału, spoglądając na drzwi łazienki. Były niedomknięte. Usiadłem.
Batarianin ostrożnie, jakby każdy ruch sprawiał mu ból, ściągał strój treningowy. Chicho syczał i krzywił się, co potwierdzało moje obawy. Oberwał. Nie pozostawił mi złudzeń, kiedy opuścił górną część kombinezonu, ukazując ciemno brązową, prawie czarną, cieknącą plamę tuż obok prawej łopatki. Zerwałem się z łóżka, stając w drzwiach łazienki.
- Dlaczego nic nie powiedziałeś?- zapytałem ze złością, podchodząc do niego, by lepiej przyjrzeć się ranie.
Kula przeszła na wylot. Nie wyrządziła zbyt wielkich szkód, omijając ważne narządy wewnętrzne, ale na pewno pozostawi bliznę na pamiątkę. Jakkolwiek to nie wyglądało, trzeba było pójść do kliniki.
- To nic takiego – odpowiedział twardym głosem Cholis, starając się przybrać wyraz beztroski na twarzy i stanąć tak, bym nie mógł dłużej się przyglądać.
- Sam jesteś „nic takiego” – uderzyłem go w ramię, co wywołało głośny krzyk bólu, a nawet lekkie skulenie się.
- Odbiło Ci?
- Przecież to nic takiego, chciałem tylko potraktować cię po męsku i nagrodzić za dzielność – uśmiechnąłem się z satysfakcją patrząc, jak sie prostuje. – Jesteś gotów  pójść z tym „niczym” do kliniki?
- Nie! – padła krótka, niegodząca się na sprzeciw odpowiedź. Już chciałem zaprotestować, kiedy Cholis kontynuował. – Nie mam kredytów na leczenie. Wszystko przeznaczyłem na ten trening, na wyrwanie się z … .
Spoważniałem. Zapłaciłbym za niego, gdybym miał czym. Sam nie śpię na pieniądzach. Westchnąłem, nie będąc pewien co zrobić. Nie mogliśmy tego tak zostawić. Wtedy przypomniałem sobie o doktor Michele z Okręgów.
- Znam  pewną klinikę, gdzie lekarka udziela pomocy medycznej zupełnie za darmo – rzuciłem zadowolony z siebie.
- Nie! Żaden ludzki lekarz nie będzie mnie dotykać. To co najmniej uwłaczające! - Pokręciłem głową, przewracając oczami.
- Idiota – mruknąłem ze zrezygnowaniem. – Poczekaj tutaj, zaraz wracam.
Nie spodziewałem się, że po takim wysiłku na treningu, będę miał jeszcze tyle sił, by biec. Na szczęście nie miałem daleko. Klinika znajdowała się zaledwie… Naprawdę niedaleko.
Lekarka, choć niechętnie, oddała mi kilka bandaży, środek odkażający i jałowe gazy. Chciała sama zbadać pacjenta, wypytywała o szczegóły i ogromnie przy tym narzekała. Opuściłem budynek jak najszybciej, nie chcą wdawać się więcej w niepotrzebne dyskusje z jej podrabianym, francuskim akcentem.
Gdy wróciłem do pokoju, Cholis siedział na podłodze łazienki, oparty o ścianę. Krew spływała po nim tworząc coś w rodzaju mglistej kałuży na kafelkach.
Rzuciłem się w jego stronę. Był przytomny, ale zniechęcony. Nie protestował, kiedy przemyłem jego odsłonięte ciało ciepłą wodą. Z jakiegoś powodu nie przeszkadzało mu, że ja, podobnie jak doktor Michele, jestem człowiekiem. Błądziłem gąbką po jego nagim, umięśnionym torsie, dokładnie badając przy tym jego fizjonomię. Był zbudowany tak jak ludzie, choć jego skóra była zupełnie inna – twarda, zdawać by się mogło, że o wiele grubsza, silniejsza. Klatkę piersiową pokrywały włosy, które znikały za linią dolnej części kombinezonu. Nie były jednak takie jak u ludzkich mężczyzn – były miękkie, bardziej przypominające futro niż włosy. Sam ich dotyk sprawiał, że chciało się w nich zanurzyć. Z trudem się powstrzymywałem.
Gdy obmyłem plecy i samą ranę, zrosiłem ją dużo ilością środka odkażającego, który w dużej mierze przypomniał mi jodynę. Na obie strony rany przyłożyłem gazy, przyklejając je plastrami. Całość obwinąłem przez bark bandażami. Efekt był niczego sobie, ale zdawałem sobie sprawę, ze będę musiał zmienić opatrunek co najmniej kilka razy.
Poprosiłem go, by usiadł na muszli toaletowej, kiedy ja będę wycierał krew. Później pomogę mu dojść do łóżka. Był wyraźnie wyczerpany.
Ponownie chwyciłem za gąbkę, klękając przed ścianą pełną krwi. Miałem nieoparte wrażenie, że fugi już na zawsze będą nosiły ślady rany Batarianina.
- Aaron – usłyszałem za sobą głos współlokatora. Wstałem, odwracając się do niego, by skrzyczeć go za nie wykonanie polecenia. Cholis pocałował mnie.
Nie walczyłem, pozwoliłem mu na to, poddałem się temu. Nasz pocałunek stał się niezwykle namiętny. Batarianin pchnął mnie na ścianę, całując łapczywie, kładąc ręce na moim ciele. Zupełnie jakby nagle znalazł gdzieś porcję zmagazynowanej energii.
Wszystko skończyło się tak szybko, jak się zaczęło.
Cholis puścił mnie, nie wypowiadając słowa, po czym naciągając z powrotem górę kombinezonu, wyszedł z pokoju. Zostałem sam, tkwiąc w szoku z gąbką pełną krwi w ręce.


Kolejna misja treningowa nie różniła się od poprzednich. Podzieleni na trzyosobowe grupy, stałe zespoły, mieliśmy odnaleźć zbiega, ukrywającego się jak zawsze w starym, opuszczonym magazynie.
Zmierzaliśmy do wejścia do pomieszczenia z odciętą elektrycznością. Jak udało nam się ustalić na podstawie kilku schematów, przestępca znajdował się właśnie tam.
 Szedłem ostatni wpatrując się tępo w plecy Cholisa, unikaliśmy rozmowy o tym, co wydarzyło się w łazience, a właściwie on to robił, a ja nie chciałem naciskać. Znów był dawnym sobą. Odzywał się jedynie zapytany, w sposób krótki i bezpośredni. Czułem się obco we własnym pokoju. Za każdym razem, kiedy chciałem porozmawiać, Batarianin musiał akurat się zdrzemnąć, załatwić coś ważnego w Okręgach, przeczytać raporty. Miałem ochotę go uderzyć.
Podczas misji Lizabeth posyłała mi pytające spojrzenia, całe mnóstwo przeszywających na wskroś, mrożących krew w żyłach spojrzeń. Na szczęście obecność Cholisa powstrzymywała ją skutecznie od zadawania niewygodnych pytań na głos. W wolnym czasie unikałem jej jak ognia, stosując nijako taktykę współlokatora. Zawsze byłem śmiertelnie zajęty. A pomyśleć, że jeszcze dwa tygodnie temu , zastanawiałem się, czy w naszej grupie nie może być już gorzej. Było to pytanie retoryczne, a nie prośba o więcej wyzwań. Cóż … .
- Czujesz mrowienie na plecach? – usłyszałem głos kobiety przede mną. Już miałem się odezwać, kiedy zorientowałem się, że pytanie nie było skierowane do mnie. Elizabeth zmieniła taktykę.
Batarianin był równie zdziwiony, jak ja, dlatego nie odpowiedział od razu.
- Nie, a powinienem, człowieku? – zapytał, unosząc brwi. Zauważyłem, że ani razu nie zwrócił się do Liz po imieniu. Ja posiadałem ten  zaszczyt, choć ostatnio ciężko było z niego korzystać.
-Aaron próbuje cię zasztyletować wzrokiem – podrapała się po nosie,  jednocześnie się rozglądając. Zawsze jej tego zazdrościłem – olbrzymiej podzielności uwagi. Cokolwiek robiła, zawsze miała otoczenie pod kontrolą. – Kradłeś mu kocyk?
Cholis odwrócił głowę spoglądając na nią, nie do końca rozumiejąc, o czym ona plecie. Gniewnie przewrócił oczami, na nowo podejmując marsz.
- Zawsze wtrącasz się w sprawy innych – zapytał, lub raczej stwierdził zdenerwowany.
- Tak – odpowiedziała krótko, zupełnie jakby spodziewała się tego pytania – Wyczuwam napięcie.
Westchnąłem dając za wygraną. Miałem dość i nie chciałem pokłócić się z następną osobą, choć mojej aktualnej relacji z Cholisem nie mogę nazwać następstwem kłótni, bo jej nie było. Westchnąłem ponownie.
- Cicho! – Batarianin  uciszył nas jednym spojrzeniem.
Kiedy umilkliśmy, naszych uszu dotarł dźwięk. Ciche, rytmiczne postukiwanie. Nasz cel był blisko, ale dlaczego ujawnia gdzie jest? Czy nie powinien się gdzieś schować, modląc się, byśmy go przeoczyli?
Cholis przyśpieszył, a my prawie biegliśmy za nim, by nadrobić jego kroki. Złapaliśmy trop. Mijaliśmy szybko kolejne pomieszczenia magazynu, gnając w stronę odłogu, zupełnie ignorując wszystko inne. Popełnialiśmy kolejny błąd. Nim się obejrzeliśmy, znaleźliśmy się w kompletnym mroku. Chwilę zajęło mi przyzwyczajenie się do ciemności.
Mogłem dostrzec zarysy przedmiotów w pomieszczeniu, a właściwie ich brak. Pokój był pusty, poza paroma skrzyniami z logo Armax Arsenal, porozrzucanych, jakby zostawiono je za sobą w pośpiechu. Rozejrzałem się wokoło. Zostałem sam.
Elizabeth zakradła się na drugą stronę pomieszczenia, nie włączając nawet latarki, zupełnie jakby widziała w ciemności lub miała szósty zmysł. Nie zdradzała swojej obecności. Cholis ukrywał się za skrzynią po lewej stronie, zaglądając do środka. Zdałem sobie sprawę, że jedynie ja nic nie robię. Odwróciłem wzrok w kierunku wejścia, sprawdzając, czy nie jesteśmy śledzeni. Biegliśmy tutaj właściwie na oślep, z łatwością mogąc wpaść w zasadzkę. Było czysto. Walcząc z przemożną chęcią zapalenia latarki ruszyłem przed siebie, czując się niczym wielkie zwierzę w sklepie z porcelaną.
Coś było nie tak. Po ciele przebiegły mnie ciarki.
Szedłem śladami zagłębiającej się w mrok, Lizbeth. Pomieszczenie było większe niż mogłoby się wydawać. Ostrożnie stawiałem każdy krok, uważając, by nie kopnąć do walających się po podłodze puszek, butelek i plastikowych kubków. Nagle, w ułamku sekundy, niepełnego oddechu, pomieszczenie wypełniło się jaskrawym światłem jarzeniówek, rażąc nasze oczy. Oślepiając nas na moment. Chwilę później rozległy się pierwszy strzały. Eli obrywała. Mrużąc oczy widziałem tylko niebieskie rozbłyski jej tarcz. 

wtorek, 8 stycznia 2013

Into Nothing, Rozdział 2, część 2


Ocknąłem się w swoim niewygodnym łóżku. Nie pamiętałem jak znalazłem się w pokoju, ale podejrzewałem, że miało to związek z moim współlokatorem. Rozejrzałem się zdezorientowany.
W pomieszczeniu nic się nie zmieniło, wszystko stało na swoim miejscu. Regał, biurko, łóżko, które kiedyś tworzyło wraz z moim dwupiętrowy twór. Żadnego okna. Za każdym razem, gdy sobie o tym przypominałem, przeklinałem los, że nie było mnie stać na kupno lub chociaż wynajem mieszkania w Prezydium.
Na drugim łóżku siedział Cholis czyszcząc swój pistolet. Udawał, że nie zauważył mojego przebudzenia, choć wyraźnie widziałem, że jego górne oczy są na mnie skierowane.
Usiadłem. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że jestem w samych bokserkach. Moich ulubionych, przynoszących mi szczęście – dopasowanych, żółtych. Co się stało z moim kombinezonem? Nie mogłem go dostrzec.
Głowa pękała mi z bólu. Czułem potworny głód, a mięśnie ciągle dotkliwie drgały. Mam za swoje, przekląłem w duchu swoją bezmyślność. Co mi przyszło z tej wygranej?
Spojrzałem na Batarianina, który natychmiast odwrócił wzrok, jednocześnie przerywając czyszczenie.
- Długo spałem? – zapytałem, choć sam mogłem to określić. Budzik wciąż leżał na szafce nocnej.
Mężczyzna przyglądał mi się przez chwilę. Nie miał już na sobie kombinezonu, lecz zwyczajne, codzienne ubranie. Brązowe, wyglądające na szorstkie i grube spodnie, koszulę z długim rękawem w nieco jaśniejszym odcieniu, wysokie buty, przywodzące na myśl ludzkie buty wojskowe za kostkę, oraz skrzyżowane ze sobą skórzane szelki. Przy spodniach miał założony pas pełen dodatkowych miejsc na amunicję, granaty i broń. Nie chciałbym go zobaczyć w pełnym wyposażeniu. Sam widok odebrałby mi pewnie wolę walki.
- Kilka godzin – odpowiedział, odkładając pistolet na łóżko. – Jak się czujesz?
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Skłamać, by go nie martwić i pozostać pod pościelą, by nie wyszło na jaw, że ledwie trzymam się na nogach, czy powiedzieć prawdę i wyjść na słabeusza. Po mojej twarzy przebiegł cień zwątpienia, co natychmiast zostało wykryte
Cholis wyjął z kieszeni dwa duże batony, rzucając mi je. Z wdzięcznością przyjąłem słodycze, momentalnie wgryzając się w pierwszego. Nareszcie.
- Jesteś głupcem – powiedział. Przestałem przeżuwać, wlepiając w niego zdziwione spojrzenie. – Mogłeś zginąć. To co zrobiłeś było czystą brawurą! Wśród Batarian nie ma zbyt wielu biotyków, ale wiem co nieco – wstał, podchodząc so biurka, by oprzeć się o jego blat. Wyglądał jakby uciekał myślami gdzieś w przeszłość. – Myślisz, że jesteś jakąś cholerną asari, która zjada piezo na śniadanie?!
Wreszcie odzyskałem głos. Nie pozwoliłem się obrażać, w końcu to dzięki mnie wygraliśmy i znam swoje limity. Miałem ochotę wstać, ale przewrócenie się na podłogę, nie pomogłoby zbytnio moim słowom.
- A ty niby, to co? Nie ja wyskoczyłem na linię ognia! – podniosłem głos. – Zrobiłem to, by cię ocalić. Myślisz, że dowódca rozkazałby im przerwać ostrzał, gdyby twoja tarcza się wyczerpała? – dodałem z wyrzutem.
- Nie wierzę – zaśmiał się cierpko, ironicznie. – Naprawdę jesteś dziwnym przypadkiem, człowieku!
Znów to nazywa gatunkowo.
- Niby dlaczego? – zapytałem z naciskiem.
Cholis odwrócił się w moją stronę. Dostrzegłem nieznaną mi dotąd konsternację na jego twarzy. Oceniał zapewne czy mówię prawdę.
- Od samego początku wstawiasz się za mną, pomagasz mi, kryjesz mnie – zaczął wymieniać, zbliżając się do mnie. – A teraz jeszcze ryzykujesz własnym życiem, by upewnić się, że nie zginę. Rozumiem, że jesteśmy drużyną, ale … - urwał, jakby szukając odpowiedniego słowa.
Pomiędzy nami zawisło niezręczne milczenie. Patrzyliśmy na siebie nie mogąc wypowiedzieć słowa. Wreszcie mężczyzna przerwał milczenie.
- Znamy się niewiele ponad tydzień, nie oczekuj od mnie, że będę ryzykował życiem, by kiedyś uratować siebie.
- Wcale tego od ciebie nie wymagam – zaoponowałem ze złością. – Chcę tylko byś mi zaufał i przestał działać na własną rękę, oglądał się za siebie, by upewnić się, że nie strzelę ci w plecy! – krzyknąłem, dając się ponieść emocją. – Nie dostaniemy się w szeregi SOC, jeżeli nie będziemy sobie pomagać, ufać, czytać w myślach, uzupełniać się! Chcę wiedzieć, że kiedy będzie trzeba staniesz w mojej obronie, ostrzeżesz przed wrogiem – zacząłem sapać z wysiłku, zakręciło mi się w głowie. – Przestań … .
Batarianin zacisnął pięści, odwracając się i kierując w stronę drzwi. Wpadłem w szał. Co za niewdzięcznik! Wyskoczyłem z łóżka, walcząc z własnym ciałem, by się na niego rzucić. Nie wiem co chciałem osiągnąć? Zatrzymać go, wywołać bójkę? Wykonałem nie więcej niż trzy kroki, nim padłem na podłogę z głośnym hukiem. Nawet się nie obejrzał.
- Będziesz musiał tu wrócić! – wrzasnąłem za nim, nim drzwi się zamknęły.
Z bezsilności uderzyłem pięścią w ziemię, żałując, że zostawiłem batony na łóżku. Wygraliśmy zadanie, ocaliłem mu życie, sprawiłem, że wreszcie spojrzą na nas inaczej, a on zarzuca mi … właściwie co? Brawurę, szastanie własnym życiem?
- Hipokryta! – zawołałem.
Drzwi otworzyły się ponownie. Uniosłem głowę. Zamiast Cholisa w wejściu stała Elizabeth. Patrzyła na mnie ze współczuciem, może nawet pewną dozą litości. Ona także była ubrana po cywilnemu w długą, zwiewną, czerwoną sukienkę w kwiatki. Włosy spięła w kok na czubku głowy, odsłaniając i uwydatniając szyję, pokazując uszy. W rękach trzymała jakiś pakunek. Była piękna, elegancka, seksowna.
- Podsłuchiwałaś – rzuciłem, opuszczając głowę na podłogę. Przyjemnie było poczuć niewielki chłód na czole. – Typowe… .
Usłyszałem jak kobieta wchodzi do środka, mija mnie, kładzie coś na blacie i siada na moim łóżku.
- Twój tyłek nie wygląda korzystnie pod tym kątem – stwierdziła z powagą, zupełnie jak znawca oceniający obraz w galerii. – Wiesz co – zaczęła. – Tak właśnie sobie wyobrażałam upadek biotyków – leżących na podłodze u stóp prawdziwych żołnierzy.
Choć nie widziałem jej twarzy, wiedziałem, że rozgromienia ją radosny, pełen satysfakcji uśmiech. Nie zostałem jeszcze pokonany.
- Kiedy zauważysz tutaj jakiegoś daj mi znać – odciąłem się. – Nie chcę stwarzać pozorów… oooo! – udałem zaskoczenie. – Mówiłaś o sobie. Przepraszam, ale nie skojarzyłem prawdziwego żołnierza ze skuloną za kontenerem dziewczynką - Uśmiechnąłem się.

Siedziałem na łóżku jedząc ciepłą zupę. Liz siedziała na krześle obok, dumna, że obiad tak mi smakuje. Zastanawiałem się, czy zrobiła go sama, czy kupiła, ale w tym momencie nie to było ważne. Liczyło się tylko to, że wracały mi siły. Kolejne kąśliwe uwagi Elizabeth były niczym w porównaniu z rozgrzewającym ciepłem rozchodzącym się po całym moim ciele. Cieszyłem się, że w pokoju nie ma lustra, musiałem wtedy wyglądać jak obraz nędzy i rozpaczy.
- O co poszło? – wypaliła wreszcie kobieta. I tak dziw, że wytrzymała tak długo.
- Przecież wiesz, słyszałaś – odpowiedziałem wolno, przedłużając każdą literę, każde słowo. Nie miałem ochoty kłamać, by poczuła się lepiej.
- Jeez – jęknęła. – Dobra, dobra. Nie spinaj się tak, bo kociej mordy dostaniesz. Złość piękności szkodzi, a ty nie masz czym szastać – uśmiechnęła się sztucznie w stylu Barbie.
- Musiałaś się sporo złościć w przeszłości – rzuciłem, nim zaczęła drążyć temat. – Wiesz, jak mawiają, kto raz się sparzy … .
Spojrzała na mnie. W jej wyrazie twarzy dostrzegłem jedno – tę rundę wygrałem ja.
- A teraz na poważnie. To co zrobiłeś było niesamowite, ale także bardzo głupie – zaczęła. – Jak możesz się tak przeciążać na treningu. To był tylko zwykły scenariusz, który mieliśmy odegrać. Nic by się nie stało, nawet gdyby … - przerwała, odwracając głowę. – To tylko Batarianin, co cię obchodzi jego los?
Nie odpowiedziałem. Zignorowałem ją, udając, że nie wypowiedziała ostatnich słów. Skupiłem całą uwagę na jedzonej zupie, odcinając się od świata zewnętrznego.
- Bardzo dojrzałe, wiesz? Nie ma co – Liz spojrzała na mnie karcąco, kręcąc głową.
Nie wytrzymałem. Widać nie dane mi było dziś odpocząć.
- Czego ty ode mnie oczekujesz, co?! To nie był błąd, jeśli o to ci chodzi. Jak mogę wymagać, by Cholis mi zaufał, skoro tak się traktujemy? Ty byś go zostawiła, pozwolił umrzeć, prawda?
- Ja, ja … - zająknęła się, szukając właściwych słów.
- Wyjdź proszę – zwiesiłem głowę. – Dziękuję za wszystko, ale wolałbym teraz zostać sam.
Lizbeth wstała nie odzywając już ani słowem. Ucałowała mnie w czoło, kierując się do drzwi, w których stał Cholis. Od jak dawna? Czy słyszał naszą rozmowę?
Kobieta minęła go bez słowa, znikając w korytarzu. Mężczyzna przyglądał mi się badawczo, wchodząc do środka i zamykając za sobą drzwi.
- Pomyślałem, że powinieneś zjeść coś lepszego niż baton – w jego rękach dostrzegłem pakunek podobny do tego jaki przyniosła Liz. Teraz miałem pewność. Kupiła tamtą zupę. Nie jest taka idealna za jaką chce byśmy ją mieli. – Ale widzę, że już jadłeś. – Smutek?
- Ciągle jestem głodny - uśmiechnąłem się. – Jak mam najeść się zupą?
Batariain uśmiechnął się do mnie.
- Mam nadzieję, że lubisz mięso Varrena.

wtorek, 1 stycznia 2013

Into Nothing, Rozdział 2, część 1


Rozdział 2

- Nie damy rady się przedrzeć! – wrzasnęła Liz, starając się przekrzyczeć kanonadę pocisków, wystrzeliwaną bez przerwy w stronę naszego schronienia – przewróconych kontenerów.
- Gdzie podziała się ta dziewczyna, która wykańczała pluton jednym magazynkiem?! – zadrwiłem, wychylając się z ukrycia, oddając kilka strzałów z podarowanego nam pistoletu M-6 Carnifex. Wszystkie pociski trafiły nie powodując niczego poza paroma wgnieceniami. - Przeklęte MECHy ! Roboty te, były specjalnie programowane do obrony różnych obiektów lub też rzucane jako mięso armatnie na pierwszą linię w różnych konfliktach. Teraz strzegły ważnej zakładniczki i jej porywacza, na drugim końcu długiego magazynu. Zaprogramowane, by atakować każdego, kto znajdzie się na terenie składu w treningowym pancerzu.
- Tamta dziewczyna walczyła z prawdziwymi ludźmi, a nie z nieustępliwymi, nieznającymi strachu i bólu MECHami! – starała się odgryźć, ciężko oddychając z wysiłku jaki włożyła w trening.
Nasz problem polegał na tym, że popełniliśmy mnóstwo błędów. Nie był to nasz pierwszy trening, ale na pewno najtrudniejszy z dotychczasowych. Przypuszczam, że jego zadaniem było wyeliminowanie tych, którzy nie potrafią myśleć szybko, strategicznie, skutecznie i z wyprzedzeniem. W takim tempie, przed upływem dwóch lat, nie zostanie nas zbyt wielu.
- Zamknijcie się! – wrzasnął mi wprost do ucha Cholis. – Zostało nam niewiele czasu, a Turianie już prawie docierają do zakładnika! – wskazał w jakiś punkt na hali, którego nie potrafiłem jednoznacznie zlokalizować. – Wygrać może tylko jeden zespół, a ja nie przegrywam!
Spojrzeliśmy na niego, starając się wyczytać z jego twarzy, co ma zamiar zrobić. Elizabeth już miała skomentować jego wypowiedź, kiedy Batarianin wyskoczył zza osłony strzelając precyzyjnie w głowy robotów. Przyklęknął na jedno kolano oddając strzał za strzałem. Nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom.
- Idiota! – zawołała za nim dziewczyna, próbując zaatakować MECHy, by odciągnąć ich uwagę od towarzysza. Jej wysiłki spełzły na niczym, kiedy w jej stronę pomknęła seria z pistoletu maszynowego, zmuszając ją do ponownego ukrycia się.
Ze zrezygnowaniem spojrzała na Batarianina, którego tarcze bledły w oczach, iskrząc się w wyładowaniach pod każdym kolejnym trafieniem. Jeszcze chwila i wyłączą się zupełnie, a rekrut zginie. Nie miała nawet cienia nadziei, że generał zatrzyma roboty.
- Musimy mu pomóc – zawołałem, patrząc jak Cholis skutecznie zatrzymuje jednego MECHa po drugim, a mimo to ich napływ nie ma końca. Miałem dziwne wrażenie, że dowódca specjalnie nas tutaj przyblokował, byśmy nie wygrali. Wkurzało mnie to, łagodnie mówiąc. Nie chciałem dać mu tej satysfakcji. Ani teraz, ani … .
- NIGDY! – wyskoczyłem zza kontenera, stając przed zdziwionym Batarianinem. Przyjąłem na siebie cały ogień, przełykając ślinę i mrużąc oczy, przed błyskiem mojej tarczy, której baterie spadły w zastraszającym tempie.
Cholis wpadł we wściekłość, kiedy pierwszy szok minął. Wstał łapiąc mnie w pasie, z zamiarem odrzucenia mnie z powrotem za osłonę. Chciał mnie uratować? Nie miałem szans się o tym przekonać. Nie wystawiałem się na ostrzał z głupoty lub czystej brawury, co często jest tym samym, gdyż brawurują osoby nie grzeszące inteligencją. Nie chciałem też nikomu zaimponować. Miałem zamiar wygrać ten przeklęty test.
Skupiając wszystkie moce wytworzyłem biotyczny bąbel, który zamknął nas wewnątrz, osłaniając przed ostrzałem. Pociski odbijały się od błękitnej aury, wbijając się w obiekty wokół lub od razu wyparowywały. Było to efektowe, lecz także męczące – regeneracja osłony zabierała mi mnóstwo energii. Podczas pierwszej fali pocisków miałem ochotę krzyczeć,
kuląc się w agonii. Wiedziałem jednak, że teraz nie mogę się poddać. Muszę wytrzymać. Walczyć.
Spojrzałem na towarzyszy, którzy przyglądali mi się z dość mało inteligentnym wyrazem twarzy. Ich oczy były wielkie ze zdziwienia, usta rozwarte, jakoby polowali na owady. Dopiero wtedy przypomniałem sobie, że oni nie mieli wglądu do moich papierów, a więc nie mieli pojęcia o moich zdolnościach. Nie było jednak czasu na oklaski. Zresztą po ich minach i tak bym ich nie oczekiwał.
- Strzelaj! – wrzasnąłem do Cholisa. Wiedziałem, że nie wytrzymam ich pełnego ostrzału. Batarianinowi chwilę zajęło nim uświadomił sobie, że mówiłem do niego. Stanął przede mną, tak, że prawie dotykał mnie plecami, otwierając ogień i przerzedzając szeregi wroga, ale co najważniejsze zmniejszając nacisk na bąbel. Poczułem ulgę.
- Zostajesz? – spojrzałem z wyższością na blondynkę.
Elizabeth przygryzła wargi, po czym z gracją, robiąc przewrót przez bark, rzuciła się do wnętrza osłony, prawie wytrącając mnie z równowagi. Podniosła się, spoglądając mi w oczy.
- Szpaner – bąknęła pod nosem, lecz tak, bym usłyszał, po czym dołączyła do Batarianina. Ich wspólny ogień przynosił coraz większe efekty. Było mi łatwiej kontrolować osłonę.
- Gotowi?
Obydwoje skinęli głowami, choć w ich oczach dostrzegłem niepewność. Zastanawiali się pewnie dlaczego wcześniej nie powiedziałem im, że jestem biotykiem. Co jeszcze potrafię? I najważniejsze, czy bariera wytrzyma. Oczywiście, że … nie miałem pojęcia. Pierwszy raz wykonuję to na taką skalę i w takiej sytuacji. Czułem jak pot zaczyna perlić mi się na czole. Był to znak, że czas ruszać.
Towarzysze mocniej zacisnęli dłonie na broni, kiedy wolno ruszyłem do przodu. Krok, potem drugi i następny.
Dystans jaki miałem pokonać był w zasadzie niewielki, około 70 metrów. Jednak utrzymanie bariery było katorżniczym wyczynem. Siły opuszczały mnie w zastraszającym tempie, a nie miałem przy sobie nic, czym mógłbym uzupełnić energię, nawet zwykłego batonika. Początkowo przeklinałem w duchu. Później nie miałem już na to sił.
Liz i Cholis co chwila przyglądali mi się gotowi rzucić się za najbliższą z osłon, gdybym osłabł całkowicie. Nie miałem nawet sił, by zastanawiać się, czy któreś szarpnęło by mnie za sobą. Cokolwiek jednak myśleli i cokolwiek planowali, atakowali wroga nieprzerwanie. Wolno, acz konsekwentnie zbliżaliśmy się do niewielkiego pomieszczenia, w którym kiedyś pracował zarządca magazynu. Teraz był to nasz cel, w którym czekał na nas dowódca aka, porywacz.
Reszta rekrutów patrzyła na nas z niedowierzaniem. Przekonaliśmy się, że im także nie było łatwo. Poszczególne grupy znalazły się w podobnych pułapkach jak ta, z której właśnie uciekliśmy, choć ci, którzy połączyli siły, wywalczyli sobie sporą przewagę. Oczywiście do momentu, w którym pojawiliśmy się my.
Nie chciałem patrzeć w ich kierunku, ale mogłem iść o zakład, że część z nich jest pod wrażeniem, część jest zwyczajnie rozgniewana i sfrustrowana, a pozostali … no cóż, powiedzmy, że życzą mi, by bariera upadła.
Droga do biura zajęła wieczność. Ledwie trzymałem się na nogach, trząsłem się ze zmęczenia, a włosy i twarz miałem zupełnie mokre, jakby złapał mnie deszcz. Kiedy zatrzymaliśmy się przed drzwiami, zebrałem się na ostatni wysiłek. Korzystając z pozostałej mi energii oraz tej zawartej w barierze wytworzyłem biotyczną falę, która odrzuciła w tył resztę MECHów.
Lizbeth otworzyła drzwi, za którymi stał dowódca. Jako, że śledził nasze poczynania, nie był zdziwiony naszym widokiem.
- Dobrze się czujesz? – zapytał Cholis, przyglądając mi się.
Nie potrafiłem wydobyć z siebie głosu, otworzyć ust. Skinąłem głową potwierdzająco.
Liz weszła do pomieszczenia, gdzie mieliśmy czekać na przedarcie się reszty grup. Choć wyzwanie dobiegło końca, trener ani myślał o odwołaniu robotów. Każdy rekrut musiał przetorować sobie drogę do wyjścia. Batarianin spojrzał niechętnie na walczących Turian, którym ułatwiliśmy teraz zadanie, po czym wszedł do biura za Eli. Zostałem z tyłu, nie mogąc zrobić kroku. Wysiliłem się, by unieść nogę.
Zakręciło mi się w głowie, a przed oczami pociemniało. Poczułem jak tracę równowagę, zaczynam spadać w czarną przepaść. Całkowicie poddałem się temu uczuciu, kiedy coś gwałtownie mnie zatrzymało. Uchyliłem powieki. Cholis niósł mnie na rękach, jednak nie patrzył na mnie. Jego twarz była zupełnie nieprzenikniona. Zero emocji. Uśmiechnąłem się z wdzięcznością, ponownie tracąc przytomność.