sobota, 22 grudnia 2012

Into Nothing, Rozdział 1, część 2

Tak jak obiecałem wrzucam część 2 rozdziału pierwszego :) Nie pozostaje mi nic innego jak życzyć wam miłego czytania :) Czekam na komentarze jak się podoba, cobyście dodali, zmienili.


W pokoju było tłoczno. Znajdowało się w nim mnóstwo osób, nie tylko ludzi, ale także turian, asari, salarian. Od razu zauważyłem, że mojego „rodzaju” było najmniej. Wszyscy czekaliśmy na przybycie naszego trenera. Do tej pory, miałem o nim niewiele informacji. Właściwie wiedziałem tylko, iż był Turianinem i nazywał się Karthin Gosstus.
Stałem wciśnięty w róg pomieszczenia, ocierając sączący się z czoła pot. Miałem na sobie swobodny strój treningowy – lekki pancerz wykonany z nieznanego mi materiału. Był jednocześnie elastyczny, cienki i cholernie wytrzymały.
Byłem na Cytadeli już od pięciu dni. Przyznano mi pokój w Akademii SOC, który miałem dzielić z innym kandydatem na ochroniarza. Nie miałem jeszcze okazji go poznać. Miał przybyć dziś. Być może już stał, gdzieś pośród tego tłumu, przez który niewiele widziałem.
Poznałem już przedstawicieli prawie wszystkich znanych ras galaktyki. Szczególną sympatią obdarzyłem Asari, które jako jedyne nie skreśliły mnie ze względu na pochodzenie, dając szansę na zaskarbienie sobie ich szacunku. Już wtedy wiedziałem, że zwiedzanie całej Cytadeli oraz poznanie wszystkich jej sekretów zajmie mi znacznie więcej czasu.
Przez tłum przebiegł niespokojny szept, po czym rozstąpił się, a wprost na mnie, potykając się o własne nogi wypadł młody mężczyzna, Batarianin. Złapałem go dosłownie w ostatniej chwili, chroniąc przed upadkiem. Był cięższy niż na to wyglądało. Reszta zgromadzonych spojrzała na niego z dezaprobatą, wracając do nerwowego wyczekiwania i przyciszonych rozmów.
Batarianin przyjrzał mi się nieufnie, z odrobiną obrzydzenia. Nie ulegało wątpliwości, że ludzie i czworoocy nie darzą się sympatią. Mieliśmy wspólną, niezbyt udaną przeszłość. Mężczyzna zdołał jednak przełknąć grzechy przeszłości.
- Dziękuję – odpowiedział, choć wyraźnie wyczuwało się, że mówi to dlatego, że powinien, a nie dlatego, że chce. Niemniej, kulturalny Batarianin? Rzadkość. Przyjrzałem mu się uważnie.
Kolor jego skóry był zbliżony do mojego – jasny brąz, z tym, że jego miał ciemno czerwony pigment w wyżłobieniach na twarzy. Głowa jak u każdego innego przedstawiciela ich rasy, była zupełnie pozbawiona włosów. Oblicze wyrażało pełnię mocy, na którym prężyły się mięśnie. Jego czarne oczy, bacznie obserwowały każde moje drgnięcie, zupełnie jakby spodziewał się ataku z mojej strony.
Oczy Batarian podzielone były na dwie pary – większe, osadzone podobnie jak u ludzi oraz mniejsze, usadowione bezpośrednio nad pierwszymi. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że oczy Batarian są zupełnie czarne – pozbawione kolorowej tęczówki. Zdążyłem się już jednak dowiedzieć, że to zupełnie nie prawda. Pewna Asari wytłumaczyła mi, że oczy tej rasy mają tak właściwie wiele barw, nawet takich, jakie są zupełnie niespotykane u innych. Jednak, by zobaczyć ich kolor, trzeba dobrze się przyjrzeć. Udaje się to tylko ich rodzinom i partnerom. Byłem ciekaw jakiego koloru oczy ma mężczyzna przede mną. Pewnie nigdy się tego nie dowiem, skoro nawet nie mam odwagi mu w nie spojrzeć. Bije z nich wrogość.
Batarianin miał na sobie taki sam pancerz jak ja, choć jego wydawał się być wzmacniany w innych miejscach. Ze względu na fizjologię? Rozmieszczenie narządów, punktów witalnych? Nie miałem pojęcia.
- Nie ma za co – odpowiedziałem, a kiedy mężczyzna nawet nie drgnął, zorientowałem się, że nadal go trzymam. – Przepraszam! – rzuciłem szybko, trochę zbyt nerwowo. – Jestem Aaron, miło mi.
Mężczyzna zmierzył mnie uważnie wszystkimi czteroma oczyma. Był zapewne przekonany, że żartuję. Widać także był tutaj nowy lub też nie przywykł do ludzkiej uprzejmości. Przekonała go dopiero moja wyciągnięta w jego stronę dłoń. Z lekkim wahaniem uścisnął ją.
- Cholis – urwał, słysząc dźwięk otwieranych drzwi. W sali natychmiast zapanowała grobowa cisza, przerywana jedynie odgłosem miarowych kroków.
Nim zdołaliśmy zobaczyć trenera, dało się usłyszeć jego stanowczy, surowy głos.
- Wy troje! Ty grubasie i Ty, wypierdalać! – pierwszy raz w życiu dziękowałem, że nie stanąłem w pierwszym rzędzie lub, że się nie spóźniłem. Miałem wrażenie, że Batarianin pomyślał o tym samym, mimo, iż przybył w ostatniej chwili, gdyż nim się zorientowałem zajmowaliśmy mój kąt we dwoje. Żywiłem głęboką nadzieję, że Turianin był dziś po prostu w złym humorze. Jeżeli nie … lepiej nie zadawać głupich pytań i nie wchodzić mu w drogę.
Nasz nowy dowódca w kilka chwil zmniejszył zatłoczenie w pokoju o dobrą połowę, po czym wyrzucił jeszcze kilku. Już nie miałem się gdzie ukryć. Staliśmy tak patrząc na rosłego Turianina, modląc się, by nie być następnym do odstrzału, gdyż jego morda nie spodobała się humorzastemu dowódcy.
- Nareszcie możemy … - zastygł, gdy jego spojrzenie spoczęło na Batarianinie – A ty czego tutaj szukasz?
- Czy to nie oczywiste – zadziornie rzucił mężczyzna. – Po to samo, po co zgromadziła się tutaj reszta. Chcę wstąpić do Służb Ochrony Cytadeli.
Turianin wydał z siebie dźwięk, który zapewne miał być śmiechem. Reszta dołączył do niego w kakofonii obrzydliwego rechotu. Ochoty na śmiech nie miałem jedynie ja, Batarianin oraz ostatni pozostawiony w pomieszczeniu człowiek, blond włosa kobieta, mniej więcej w moim wieku. Stała z założonymi rękoma, hardo patrząc na szkoleniowca. Dopiero wtedy zauważyłem, że w pokoju pozostali sami Turianie. A mówi się, że ludzie to rasa ksenofobów. Miałem ochotę wyjąć broń i zacząć strzelać. Na szczęście nie miałem żadnej.
Codziennie uczyłem się tutaj czegoś nowego, urok Cytadeli.
W czasie, kiedy dowódca wyrażał swoją niechęć do kadeta na kilka różnych sposobów, głośno wyrażając swoją pogardę, ja miałem okazję lepiej mu się przyjrzeć.
Był wysoki i świetnie zbudowany. Można było ocenić to doskonale patrząc na resztę jego rasy – wyraźnie się wśród nich wyróżniał, niczym papuga wśród wróbli. 
Ubrany był w kompletną zbroję, w pełni uzbrojony. Czułem się nieswojo stojąc przed nim, bez żadnej ochrony. Nawet z moją biotyką nie wiem, czy zdołałbym na czas wznieść, i tak słabe w tym kombinezonie, tarcze. Miałem nadzieję, że nie będę musiał tego sprawdzać.
- Jestem tak samo dobry jak reszta rekrutów, a może nawet lepszy! – warknął Cholis, robiąc odważny krok do przodu.
- Myślisz, że jestem na tyle głupi, bądź ślepy, że przyjmę w szeregi oficerów SOC terrorystę, ukośnik najemnika? Myślisz, że pierwszy raz spotykam kogoś z twojej rasy?! – wrzasnął, sprawiając, że Batarianin wycofał się na swoje miejsce w rogu pomieszczenia.
- Nie możesz go oceniać poprzez pryzmat całej rasy – usłyszałem własny, niepewny głos. W myślach zdążyło mi zaświtać pytanie, co ja tak właściwie wyprawiam , gdy z moich ust wydobył się dalszy ciąg. – Skoro jest tutaj, to jego papiery muszą być czyste. Jeżeli jego akta przeszły przez biurko Egzekutora, to musiał on je samodzielnie zaakceptować.
Dowódca zmierzył mnie nienawistnym spojrzeniem, za którym mimo wszystko kryła się nutka podziwu, iż ośmielam się mu postawić, zabrać głos w sprawie, która w żaden sposób mnie nie dotyczy, a  tym samym stracić życiową szansę. Nie ma to jak zrobić sobie wrogów pierwszego dnia. I to dla Batarianina. Świetnie. Mężczyzna był zdziwiony tym, że się za nim wstawiłem. Sam byłem. Musiało to jednak wywrzeć jakieś wrażenie na trenerze, gdyż ustąpił.
- Nie mam na to czasu! – westchnął. – Przyjrzyjcie się sobie dokładnie. Przez najbliższy rok będziecie ćwiczyć, walczyć, żyć, jedynie we własnym towarzystwie. Będziecie zbyt zmęczeni by jeść, spać, a nawet chodzić. Większość z was nie osiągnie celu. Podczas tej długiej wędrówki, stopniowo zaczniecie się wykruszać, aż zostaną tylko najlepsi. Ci, którzy są tutaj z powołania. Tylko oni zostaną prawdziwymi oficerami – jego mowa stała się dziwnie motywująca, choć tego co opisywał nie można było nazwać „różową przyszłości”. – Nie możecie jednak zapominać jak ważne jest zaufanie względem siebie podczas treningów, czy próbnych misji. Musicie pamiętać, że nigdy nie ukończycie tego szkolenia działając w pojedynkę. W którymś momencie będziecie musieli poprosić o pomoc lub zginąć. Upewnijcie się, że będziecie mieli się do kogo zwrócić – dodał patrząc na Cholisa.- Zakładam, że wiecie kim jestem, a jeżeli nie… Cóż, będziecie pierwsi na mojej nowej liście – zmierzył nas wszystkich badawczym wzrokiem, jakby wyczytując pytania z naszych twarzy. To możliwe? – Wasz pierwszy trening? Jutro. Okręgi. Dzielnica handlowa. Opuszczony magazyn. SITRA. Punktualnie 8 rano! Nie spóźnić się! – z tymi słowami opuścił zebranie, zostawiając nas samych sobie.
Rekruci ruszyli w jego ślady, opuszczając pokój. Ludzka kobieta, nim podążyła za nim i zniknęła za drzwiami, spojrzała na mnie przelotnie, uśmiechając się. Odwzajemniłem go.
- Dlaczego… Dlaczego mi pomogłeś? – zapytał mężczyzna, który ku memu zdziwieniu, wciąż stał obok mnie. Stanął przede mną, zagradzając mi drogę do wyjścia. – Jesteś człowiekiem, a pomogłeś mi już dwukrotnie. W dodatku tego samego dnia. Co jest z  tobą nie tak. Chcesz czegoś ode mnie?
- Musisz przestać oceniać jednostki względem całej rasy – uśmiechnąłem się, powtarzając mu tekst, którym poczęstowałem mojego nowego dowódcę parę chwil wcześniej.
Cholis spojrzał na mnie odrobinę przychylniej. Miałem nadzieję, że się uśmiechnie, lub chociaż uda uśmiech, jednak nie dostąpiłem tego zaszczytu.
- Zgłodniałem – stwierdziłem zgodnie z prawdą, słysząc jak mój żołądek domaga się obiadu. – Dołączysz?
Batarianin pokiwał przecząco głową. To by było na tyle, jeżeli chodzi o zdobywanie przyjaciół.
- Mam kilka spraw do załatwienia. Nieprzyjemnych – wzdrygnął się. – A poza tym chciałbym poznać mojego nowego współlokatora. Biorąc pod uwagę moje położenie, założę się, że dzielę pokój z jakimś Turianinem – zacisnął pięści, odwracając się i kierując w stronę drzwi. Nim jednak za nimi zniknął, moich uszu dotarło jeszcze jedno, pełne gniewu i frustracji zdanie. – Nie spuszczą mnie z oka nawet  w środku nocy.
Stałem chwilę jak wryty, nim zdecydowałem się opuścić pomieszczanie. Miałem zdaje się dokładnie taki sam problem jak Batarianin – w moim pokoju mógł zalęgnąć się jakiś Turianin. Viva dla wspólnoty galaktycznej, pomyślałem, przechodząc przez drzwi, które zamknęły się za mną z cichym sykiem. 
- Słyszałam, że wybierasz się na obiad – szczupła, wysoka blondynka, stała oparta o ścianę naprzeciw, z dziwnie zadowoloną miną. Westchnąłem.
- Podsłuchiwałaś? – zapytałem otwarcie  z uśmiechem, nie szczególnie mając ochotę na gierki. – Nieładnie! Takie rzeczy nie przystają damie.
Kobieta wyprostowała się, mrugając do mnie zadziornie, poprawiając zagubiony kosmyk włosów, po czym odwracając się, skierowała się wolnym krokiem w stronę Prezydium.
- Kto powiedział, że jestem damą? Dama nie zabija plutonu jednym magazynkiem -
Ruszyłem za nią.
- Twoja skromność zwala z nóg. W dodatku opowiadasz niezwykłe bajki – dogoniłem ją. – Wnioskuję, że także zmierzasz do jakieś knajpy?
Dziewczyna spojrzała na mnie swymi zielonymi oczyma, poprawiając jasne włosy.
- Twoje zdolności dedukcji stoją jak widzę na najwyższym poziomie – uśmiechnęła się. – Skoro zapraszam cię na obiad, to chyba jasne?
- Z twoich ust nie padło słowo „zaproszenie” – zaoponowałem.
- W tej chwili Książę, czepiasz się szczegółów, zamiast cieszyć się z zaistniałej sytuacji. Nie co dzień piękna kobieta zaprasza cię na obiad – wzruszyła ramionami.
- Książę?
Nim nasze przekomarzania dobiegły końca, staliśmy przed jedną z ludzkich restauracji w Prezydium. Choć zawsze lubiłem próbować nowych smaków, wiedziałem, że bezpiecznej trzymać się swojej rodzimej kuchni. Inna mogła by zabić.
Weszliśmy do środka, spierając się o historię Asari. Dotarło do nas, gdzie się znajdujemy, kiedy usiedliśmy w rogu sali, a rozmowę przerwał nam kelner. Wysoki młodzieniec w nienagannie wyprasowanym garniturze z białą chusteczką w kieszonce. W ręku trzymał długopis i notesik.
- To co zwykle? – zapytał kobietę, mierząc mnie przy tym uważnym, wręcz przeszywającym i badawczym spojrzeniem. Gdyby blondynka nie miała na sobie tego samego stroju treningowego co ja, przysiągłbym, że o to mu chodziło.
- Tak, dziękuję.
- A dla Pana? – zastygł z długopisem w ręce, świdrując mnie wzrokiem.
Dopiero wtedy zwróciłem na to uwagę. W czasach, gdzie wszystko przekazywane było drogą elektroniczną, dziwnie było zobaczyć kogoś kto ciągle posługuje się papierem. Tak mocno zagłębiłem się w swoje filozoficzne rozważania, że zupełnie zapomniałem o zadanym mi pytaniu.
- Dla niego też – odpowiedziała za mnie towarzyszka. – I przynieś nam po kawie, koledze przyda się rozbudzenie.
- Oczywiście – z powątpiewaniem spojrzał na mnie po raz ostatni. – Gdybym mógł, dorzuciłbym jakieś leki.
Odszedł. Wyraźnie mnie nie lubił, choć nie miałem pojęcia dlaczego. Byłem tam dopiero pierwszy raz.
- Dziwne, że go nie zwolnili -  zwróciłem się do kobiety. – Rozumiem, że nie wydałem się zbyt rozgarnięty, ale nie musiał być od razu niegrzeczny i chamski.
- Mówiąc „niezbyt rozgarnięty” dużo sobie dodajesz – zaśmiała się melodyjnym głosem.
Zarumieniłem się.

- A wiec mieszkasz tutaj? – zapytała, kiedy zatrzymaliśmy się przed drzwiami mojego pokoju w Akademii.
-  Tak. Dziś poznam mojego współlokatora – pochwaliłem się, choć sam nie wiem dlaczego. Może dlatego, że ja go mam, a ona mieszka sama w wypasionym mieszkaniu w samym centrum Cytadeli? A może nalegała by mnie odprowadzić, bo nie miała do kogo się odezwać?
- Elizabeth.
- Aaron – uścisnąłem jej rękę, przedstawiając się.
Kadetka zaśmiała się.
- Wolę „Książę” – stwierdzała, czekając, aż zareaguję, by wywołać kolejną sprzeczkę. Dobrze nam to wychodziło. Nie doczekawszy się jednak odpowiedzi, ruszyła wolno w drogę powrotną. – Do jutra bystrzaku. Bądź gotowy!
- Ty też – rzuciłem.
Patrzyłem w ślad za nią tak długo, aż wreszcie zniknęła mi z oczu, mieszając z gęstym tłumem. Niesamowita kobieta, choć bardzo … swoista. To było jedyne słowo, które mogłem odnaleźć w swoim słowniku, a które mogło choć w przybliżeniu ją opisać.
Wyjąłem z kieszeni kartę-klucz, przesuwając nią po czytniku. Drzwi rozsunęły się charakterystycznym sykiem. Mój wzrok od razu wyłapał dodatkowy element w pokoju. Współlokator siedział na dolnym poziomie łóżka. Byłem wstrząśnięty. Nie był Turianinem i już miałem okazję go poznać. Batarianin patrzył na mnie równie wielkimi oczyma – jego cztery oczy wywierały większy efekt, co w tamtej chwili uważałem za niesprawiedliwe. Przenosił spojrzenie z karty w mojej dłoni na moją twarz. Uśmiechnąłem się krzywo.
- Cholis? – zapytałem, właściwie wyrzucając z siebie imię jak czkawkę.

2 komentarze:

  1. No już gorszego momentu na zakończenie wybrać nie mogłeś :P Pisz następne i wstawiaj bo się fajnie rozkręca. Mam nadzieję, że się nie urwie i myślę, że to kiedyś trafi do mnie w formie drukowanej z pięknie zaprojektowaną okładką :) Uwagi znasz to nie będę ich powtarzał.

    OdpowiedzUsuń
  2. Póki co piszę, piszę i się rozwija :) A co do okładki ... chyba, że sam ją stworzysz :D
    O to chodzi w zakończeniach, by urywać w ciekawych momentach :) I następny rozdział też zaczyna się od niespodzianki :)

    OdpowiedzUsuń