wtorek, 8 stycznia 2013

Into Nothing, Rozdział 2, część 2


Ocknąłem się w swoim niewygodnym łóżku. Nie pamiętałem jak znalazłem się w pokoju, ale podejrzewałem, że miało to związek z moim współlokatorem. Rozejrzałem się zdezorientowany.
W pomieszczeniu nic się nie zmieniło, wszystko stało na swoim miejscu. Regał, biurko, łóżko, które kiedyś tworzyło wraz z moim dwupiętrowy twór. Żadnego okna. Za każdym razem, gdy sobie o tym przypominałem, przeklinałem los, że nie było mnie stać na kupno lub chociaż wynajem mieszkania w Prezydium.
Na drugim łóżku siedział Cholis czyszcząc swój pistolet. Udawał, że nie zauważył mojego przebudzenia, choć wyraźnie widziałem, że jego górne oczy są na mnie skierowane.
Usiadłem. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że jestem w samych bokserkach. Moich ulubionych, przynoszących mi szczęście – dopasowanych, żółtych. Co się stało z moim kombinezonem? Nie mogłem go dostrzec.
Głowa pękała mi z bólu. Czułem potworny głód, a mięśnie ciągle dotkliwie drgały. Mam za swoje, przekląłem w duchu swoją bezmyślność. Co mi przyszło z tej wygranej?
Spojrzałem na Batarianina, który natychmiast odwrócił wzrok, jednocześnie przerywając czyszczenie.
- Długo spałem? – zapytałem, choć sam mogłem to określić. Budzik wciąż leżał na szafce nocnej.
Mężczyzna przyglądał mi się przez chwilę. Nie miał już na sobie kombinezonu, lecz zwyczajne, codzienne ubranie. Brązowe, wyglądające na szorstkie i grube spodnie, koszulę z długim rękawem w nieco jaśniejszym odcieniu, wysokie buty, przywodzące na myśl ludzkie buty wojskowe za kostkę, oraz skrzyżowane ze sobą skórzane szelki. Przy spodniach miał założony pas pełen dodatkowych miejsc na amunicję, granaty i broń. Nie chciałbym go zobaczyć w pełnym wyposażeniu. Sam widok odebrałby mi pewnie wolę walki.
- Kilka godzin – odpowiedział, odkładając pistolet na łóżko. – Jak się czujesz?
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Skłamać, by go nie martwić i pozostać pod pościelą, by nie wyszło na jaw, że ledwie trzymam się na nogach, czy powiedzieć prawdę i wyjść na słabeusza. Po mojej twarzy przebiegł cień zwątpienia, co natychmiast zostało wykryte
Cholis wyjął z kieszeni dwa duże batony, rzucając mi je. Z wdzięcznością przyjąłem słodycze, momentalnie wgryzając się w pierwszego. Nareszcie.
- Jesteś głupcem – powiedział. Przestałem przeżuwać, wlepiając w niego zdziwione spojrzenie. – Mogłeś zginąć. To co zrobiłeś było czystą brawurą! Wśród Batarian nie ma zbyt wielu biotyków, ale wiem co nieco – wstał, podchodząc so biurka, by oprzeć się o jego blat. Wyglądał jakby uciekał myślami gdzieś w przeszłość. – Myślisz, że jesteś jakąś cholerną asari, która zjada piezo na śniadanie?!
Wreszcie odzyskałem głos. Nie pozwoliłem się obrażać, w końcu to dzięki mnie wygraliśmy i znam swoje limity. Miałem ochotę wstać, ale przewrócenie się na podłogę, nie pomogłoby zbytnio moim słowom.
- A ty niby, to co? Nie ja wyskoczyłem na linię ognia! – podniosłem głos. – Zrobiłem to, by cię ocalić. Myślisz, że dowódca rozkazałby im przerwać ostrzał, gdyby twoja tarcza się wyczerpała? – dodałem z wyrzutem.
- Nie wierzę – zaśmiał się cierpko, ironicznie. – Naprawdę jesteś dziwnym przypadkiem, człowieku!
Znów to nazywa gatunkowo.
- Niby dlaczego? – zapytałem z naciskiem.
Cholis odwrócił się w moją stronę. Dostrzegłem nieznaną mi dotąd konsternację na jego twarzy. Oceniał zapewne czy mówię prawdę.
- Od samego początku wstawiasz się za mną, pomagasz mi, kryjesz mnie – zaczął wymieniać, zbliżając się do mnie. – A teraz jeszcze ryzykujesz własnym życiem, by upewnić się, że nie zginę. Rozumiem, że jesteśmy drużyną, ale … - urwał, jakby szukając odpowiedniego słowa.
Pomiędzy nami zawisło niezręczne milczenie. Patrzyliśmy na siebie nie mogąc wypowiedzieć słowa. Wreszcie mężczyzna przerwał milczenie.
- Znamy się niewiele ponad tydzień, nie oczekuj od mnie, że będę ryzykował życiem, by kiedyś uratować siebie.
- Wcale tego od ciebie nie wymagam – zaoponowałem ze złością. – Chcę tylko byś mi zaufał i przestał działać na własną rękę, oglądał się za siebie, by upewnić się, że nie strzelę ci w plecy! – krzyknąłem, dając się ponieść emocją. – Nie dostaniemy się w szeregi SOC, jeżeli nie będziemy sobie pomagać, ufać, czytać w myślach, uzupełniać się! Chcę wiedzieć, że kiedy będzie trzeba staniesz w mojej obronie, ostrzeżesz przed wrogiem – zacząłem sapać z wysiłku, zakręciło mi się w głowie. – Przestań … .
Batarianin zacisnął pięści, odwracając się i kierując w stronę drzwi. Wpadłem w szał. Co za niewdzięcznik! Wyskoczyłem z łóżka, walcząc z własnym ciałem, by się na niego rzucić. Nie wiem co chciałem osiągnąć? Zatrzymać go, wywołać bójkę? Wykonałem nie więcej niż trzy kroki, nim padłem na podłogę z głośnym hukiem. Nawet się nie obejrzał.
- Będziesz musiał tu wrócić! – wrzasnąłem za nim, nim drzwi się zamknęły.
Z bezsilności uderzyłem pięścią w ziemię, żałując, że zostawiłem batony na łóżku. Wygraliśmy zadanie, ocaliłem mu życie, sprawiłem, że wreszcie spojrzą na nas inaczej, a on zarzuca mi … właściwie co? Brawurę, szastanie własnym życiem?
- Hipokryta! – zawołałem.
Drzwi otworzyły się ponownie. Uniosłem głowę. Zamiast Cholisa w wejściu stała Elizabeth. Patrzyła na mnie ze współczuciem, może nawet pewną dozą litości. Ona także była ubrana po cywilnemu w długą, zwiewną, czerwoną sukienkę w kwiatki. Włosy spięła w kok na czubku głowy, odsłaniając i uwydatniając szyję, pokazując uszy. W rękach trzymała jakiś pakunek. Była piękna, elegancka, seksowna.
- Podsłuchiwałaś – rzuciłem, opuszczając głowę na podłogę. Przyjemnie było poczuć niewielki chłód na czole. – Typowe… .
Usłyszałem jak kobieta wchodzi do środka, mija mnie, kładzie coś na blacie i siada na moim łóżku.
- Twój tyłek nie wygląda korzystnie pod tym kątem – stwierdziła z powagą, zupełnie jak znawca oceniający obraz w galerii. – Wiesz co – zaczęła. – Tak właśnie sobie wyobrażałam upadek biotyków – leżących na podłodze u stóp prawdziwych żołnierzy.
Choć nie widziałem jej twarzy, wiedziałem, że rozgromienia ją radosny, pełen satysfakcji uśmiech. Nie zostałem jeszcze pokonany.
- Kiedy zauważysz tutaj jakiegoś daj mi znać – odciąłem się. – Nie chcę stwarzać pozorów… oooo! – udałem zaskoczenie. – Mówiłaś o sobie. Przepraszam, ale nie skojarzyłem prawdziwego żołnierza ze skuloną za kontenerem dziewczynką - Uśmiechnąłem się.

Siedziałem na łóżku jedząc ciepłą zupę. Liz siedziała na krześle obok, dumna, że obiad tak mi smakuje. Zastanawiałem się, czy zrobiła go sama, czy kupiła, ale w tym momencie nie to było ważne. Liczyło się tylko to, że wracały mi siły. Kolejne kąśliwe uwagi Elizabeth były niczym w porównaniu z rozgrzewającym ciepłem rozchodzącym się po całym moim ciele. Cieszyłem się, że w pokoju nie ma lustra, musiałem wtedy wyglądać jak obraz nędzy i rozpaczy.
- O co poszło? – wypaliła wreszcie kobieta. I tak dziw, że wytrzymała tak długo.
- Przecież wiesz, słyszałaś – odpowiedziałem wolno, przedłużając każdą literę, każde słowo. Nie miałem ochoty kłamać, by poczuła się lepiej.
- Jeez – jęknęła. – Dobra, dobra. Nie spinaj się tak, bo kociej mordy dostaniesz. Złość piękności szkodzi, a ty nie masz czym szastać – uśmiechnęła się sztucznie w stylu Barbie.
- Musiałaś się sporo złościć w przeszłości – rzuciłem, nim zaczęła drążyć temat. – Wiesz, jak mawiają, kto raz się sparzy … .
Spojrzała na mnie. W jej wyrazie twarzy dostrzegłem jedno – tę rundę wygrałem ja.
- A teraz na poważnie. To co zrobiłeś było niesamowite, ale także bardzo głupie – zaczęła. – Jak możesz się tak przeciążać na treningu. To był tylko zwykły scenariusz, który mieliśmy odegrać. Nic by się nie stało, nawet gdyby … - przerwała, odwracając głowę. – To tylko Batarianin, co cię obchodzi jego los?
Nie odpowiedziałem. Zignorowałem ją, udając, że nie wypowiedziała ostatnich słów. Skupiłem całą uwagę na jedzonej zupie, odcinając się od świata zewnętrznego.
- Bardzo dojrzałe, wiesz? Nie ma co – Liz spojrzała na mnie karcąco, kręcąc głową.
Nie wytrzymałem. Widać nie dane mi było dziś odpocząć.
- Czego ty ode mnie oczekujesz, co?! To nie był błąd, jeśli o to ci chodzi. Jak mogę wymagać, by Cholis mi zaufał, skoro tak się traktujemy? Ty byś go zostawiła, pozwolił umrzeć, prawda?
- Ja, ja … - zająknęła się, szukając właściwych słów.
- Wyjdź proszę – zwiesiłem głowę. – Dziękuję za wszystko, ale wolałbym teraz zostać sam.
Lizbeth wstała nie odzywając już ani słowem. Ucałowała mnie w czoło, kierując się do drzwi, w których stał Cholis. Od jak dawna? Czy słyszał naszą rozmowę?
Kobieta minęła go bez słowa, znikając w korytarzu. Mężczyzna przyglądał mi się badawczo, wchodząc do środka i zamykając za sobą drzwi.
- Pomyślałem, że powinieneś zjeść coś lepszego niż baton – w jego rękach dostrzegłem pakunek podobny do tego jaki przyniosła Liz. Teraz miałem pewność. Kupiła tamtą zupę. Nie jest taka idealna za jaką chce byśmy ją mieli. – Ale widzę, że już jadłeś. – Smutek?
- Ciągle jestem głodny - uśmiechnąłem się. – Jak mam najeść się zupą?
Batariain uśmiechnął się do mnie.
- Mam nadzieję, że lubisz mięso Varrena.

1 komentarz:

  1. Bardzo fajnie, ale za krótko! :) Następna część ma być długa i nie kończyć się w takich miejscach. Lud rzekł 'Panem et circenses' i takoż ma być uczynione! :)

    OdpowiedzUsuń